poniedziałek, 1 grudnia 2014

"Żywot wspinacza strachliwego" - Jacek Kamler

Żywot wspinacza strachliwego
Jacek Kamler

Wydawnictwo Annapurna, 2014
428 stron
autobiografia, wspomnienia, podróże

Mówi się, że każdy może napisać jedną dobrą książką. O swoim życiu. Ale trzeba jednocześnie mieć o czym opowiadać. Żywot wspinacza strachliwego nie jest książką tylko o górach, jak można by sądzić po okładce. Jest książką o losach człowieka. W latach młodości, w czasach trudnych i lepszych. Jest też książką o życiu w ojczyźnie i na obczyźnie. Autor wspomni o wielu podróżach, górskich wędrówkach, ale także o prawdach, które mogłyby być naszymi. Choć jest to wieloaspektowa książka o codzienności, czytelnikowi obca będzie nuda i szarość.

Urodzony w Warszawie w 1933 roku Jacek Kamler postanowił opowiedzieć swoją historię. Historię barwną i pełną przygód. W tej bardzo ciekawej autobiografii nie brak anegdotek w najmłodszych lat oraz opowieści wojennych, które wzbudzą w czytelniku strach. O śmierci nikt z nami nie gadał. A żeby było ciepło i żebyśmy tę kaszę co dzień mieli, to była sprawa mamy, a nam dzieciom nic do tego. Moim problemem był brak ulubionych książek albo kolejki na szynach. Śmierć, ta prawdziwa, nie książkowa, była gdzieś daleko, może ktoś ją tam spotykał, ale przecież nie ja. Niemcy to był inny świat, z którym zetknąłem się tylko raz, gdy schwytano mnie w łapance. [1]

Dzięki kolejnym stronom tej pozycji niektórzy mogą sobie przypomnieć (a inni poznać) absurdy życia w czasach komuny. Jeżeli tym młodszym osobom, nie dane było poznać tych anegdot z ust najbliższych, Żywot wspinacza strachliwego okaże się bardzo interesującą propozycją, bo pełną opowieści jakby z innego, dalekiego świata. Pod gaciami i koszulami odkryłem równo ułożone roczniki paryskiej Kultury. Dynamit istny w tamtych czasach! Prokuratura murowana! [2]

Największą pasją Jacka Kamlera są góry. W książce – do pewnego czasu - aż roi się od tatrzańskich opowieści. Doświadczeń mężczyzny, ale także opowieści o cenionych przez niego ludziach, których życie wyznacza wędrówka po górach. W tamtych czasach autor książki dużo się wspinał. Pragnął zdobywać kolejne szczyty. Coś jednak nakazało mu przerwać to zachłanne pokonywanie górskich szlaków. Intuicja? Kolejne zdarzenia, które obserwował? Strach? Czułem, że przekroczyłem swoje górskie maksimum i teraz już tylko będę się cofał. [3]

wtorek, 25 listopada 2014

Aleksander Kaczorowski "Havel. Zemsta bezsilnych"

Václav Havel, pisarz, intelektualista, filozof, dysydent, polityk. Postać niewątpliwie wybitna. W mojej wyobraźni funkcjonował jako ktoś zbliżony charyzmą (bo nie intelektem przecież) do Lecha Wałęsy. Poza tym miałam go za człowieka niezwykle kulturalnego, mocno stąpającego po ziemi i przede wszystkim kochającego swój kraj i rodaków. Po przeczytaniu „Havla. Zemsty bezsilnych" moje wyobrażenia nieco się odmieniły. Otrzymałam bowiem od Kaczorowskiego portret wielowymiarowy, ukazujący pierwszego prezydenta Republiki Czeskiej z kilku nieznanych mi perspektyw.
Kaczorowski wychodzi od korzeni, wskazuje na burżuazyjne pochodzenie rodziny Havlów. Badacz cofa się trzy pokolenia wstecz, prezentując losy dziadka, który był człowiekiem dziewięciorga rzemiosł (był m.in. ministrem, dziennikarzem, działaczem podziemnej organizacji związanej z Masarykiem), ojca będącego wpływowym budowlańcem, który dorobił się fortuny, opowiada o stryju-magnacie zarządzającym wielką wytwórnią filmową, obracającym się w artystycznym środowisku. Młody Vašek już od dziecka miał zatem styczność z polityką i artystyczną bohemą.
Siedem razy próbował dostać się na studia, ale ze względu na pochodzenie nie został przyjęty. Uniwersytet zastąpiły mu knajpki, w których spotykał się z ówczesną młodą czeską elitą intelektualną oraz dom rodzinny.
 Kaczorowski umiejętnie wyłapuje kulminacyjne punkty w życiu Havla, śledzi jego intelektualną ewolucję, opisuje działalność w Teatrze na Balustradzie, przytacza słynny spór między Havlem, a Kunderą, analizuje najważniejsze w  twórczości Vaška publikacje i dramaty (m.in. eseje „List do Husáka", „Czeski los?", „Siła bezsilnych", dramaty „Garden party", „Audiencja", „Wernisaż" „Protest", „Opera żebracza"). Przy okazji otrzymujemy niezwykle pasjonujący panoramiczny obraz czechosłowackiego środowiska artystycznego z okresu komunizmu. 

piątek, 7 listopada 2014

Nadciąga noc. Irakijczycy w cieniu amerykańskiej wojny - Anthony Shadid

Siedziałam w przychodni czekając na swoją kolej. Skończyłam już książkę, która miałam ze sobą i przestawiłam się na radio - Trójkę, oczywiście. Traf chciał, że akurat Michał Nogaś, prowadzący audycje o książkach. Kto jak kto, ale redaktor Nogaś zawsze mnie na jakąś książkę nakusi i muszę ja potem kupić/mieć/przeczytać. Oczywiście od razu zapisałam autora i tytuł, a także skrótowo, o czym książka opowiada. Przy okazji wizyty w zaprzyjaźnionej księgarni stałam się posiadaczką własnego egzemplarza książki Nadciąga noc. Irakijczycy w cieniu amerykańskiej wojny Anthony’ego Shadida. Urodzony w Stanach Zjednoczonych Shadid miał libańskie korzenie, ale dorastał w stricte amerykańskiej rodzinie; języka arabskiego nauczył się o wiele później i do celów związanych z pracą. Ten wieloletni korespondent New York Timesa na Bliskim Wschodzie był świadkiem wkroczenia sił amerykańskich do Bagdadu w 2003 roku. Obserwował jak zmienia się świat Irakijczyków, ich życie i sytuacja polityczna. Paradoksalnie zmarł nie w wyniku ran postrzałowych, a… ostrego ataku astmy połączonego z alergią na końską sierść. Dla przypomnienia dodam, że w Iraku w 2004 roku zginął w wyniku ostrzału polski korespondent wojenny, Waldemar Milewicz (dżihadyści zignorowali napis PRESS na samochodzie).
Bagdad liczy sobie ponad półtora tysiąca lat. Miasto to naznaczone jest krwawą historią licznych podbojów, ale i uważane za jedno z najpiękniejszych i najlepiej rozwiniętych. Niestety, XX-ty wiek przyniósł Irakijczykom dalsze rozczarowania – Shadid przytacza analogiczny do tego z 2003 roku przykład „wyzwolenia” Iraku: w roku 1917 Anglicy wyzwalają Irak spod tureckiej niewoli, co prowadzi do krwawo stłumionego powstania w 1920 roku. Po wyniszczającej wojnie z Iranem i napaści na Kuwejt, która pociągnęła za sobą  operację Pustynna Burza, Irak na dziesięć lat został odcięty od świata i zdany na łaskę kacyków podległych dyktatorowi z powodu sankcji wprowadzonych przez USA. W jednym z wywiadów Madeleine Albright zapytana przez dziennikarkę: Słyszeliśmy, że pół miliona dzieci zginęło. Wydaje mi się, że to jest więcej niż zginęło w Hiroszimie. Jak pani myśli, czy ta cena jest warta tego? bezdusznie stwierdziła: Myślę, że to jest bardzo trudny wybór, ale cena – myślimy że jest to tego warte. Irakijczycy nigdy jej tego nie zapomną. Czytaj dalej...

niedziela, 2 listopada 2014

"Mój dżihad" Aukai Collins

Mój dżihad
Aukai Collins

Wydawnictwo Ender. Sławomir Brudny
336 stron
literatura faktu, publicystyka
Napisać dobrą książkę nie jest łatwo. A jeszcze trudniej jest napisać dobrą książkę o swoim życiu. Podstawą w niej powinien być ciekawy życiorys. Aukai Collins na nudę w swoim życiu na pewno narzekać nie może. Gdy dodać do tego reporterski styl, w jakim prowadzona jest cała opowieść, czytelnik ma przed sobą niebanalną, przepełnioną mocnymi fragmentami książkę, która stanowi ciekawe literackie doświadczenie.

Intryguje już sam tytuł książki. Dżihad w końcu nie kojarzy się zbyt dobrze. Wielokrotnie to pojęcie jest nadużywane bądź używane nie w takim kontekście, jak powinno. Arabskie słowo dżihad oznacza zmaganie się z przeciwnościami. Na Zachodzie zostało błędnie utożsamione ze świętą wojną, ponieważ pojawia się w Świętym Koranie w kontekście wojny. (…) Czyn lub działanie staje się dżihadem, gdy spełnia podstawowe i określone w Koranie kryteria. Upraszczając, kiedy atakowana jest muzułmańska ziemia, a muzułmanie zabijani, pojawia się potrzeba dżihadu. W tym przypadku obowiązkiem każdego zdolnego do walki muzułmanina staje się przyjście z pomocą ofiarom. Ale nawet w takiej sytuacji dżihad rządzi się wieloma regułami. Nie można zabijać osób, które nie podejmują walki. Uprawy i drzewa nie mogą być niszczone, a trzoda zabijana. Nie wolno nawet atakować domów modlitwy innych wyznań, a muzułmanie nie mogą zmuszać nikogo do przejścia na islam. [s. 34] Aukai Collins wspomina ponadto, jak mocno na przestrzeni lat zmieniło pojmowanie tego hasła.

Mój dżihad to spisane losy Amerykanina, który postanowił przejść na islam i walczyć u boku mudżahedinów. Przeszkadzała mu niesprawiedliwość świata i okrucieństwa bliźnich? Przypadkowe spotkanie wywarło na nim aż tak mocne wrażenie, by z rzutu zmienić całe swoje życie? Chwilowa fanaberia młodego chłopaka, który niekoniecznie wie, czego chce? Trudne doświadczenia młodości, które wyklarowały taką, a nie inną życiową ścieżkę? Nie znalazłem żadnej informacji mówiącej o tym, że Czeczeni są muzułmanami albo że Rosjanie dopuszczają się okrucieństw (…), ani że wojna w tamtym miejscu jest elementem dżihadu. Jednakże brodaci rebelianci wyglądali jak mudżahedini, a dla mnie był to bardzo znajomy widok. [s. 79-80] Z całej historii wyłania się rys człowieka odważnego, choć szalonego. Czasami ta osoba nas drażni, innym razem śmieszy. Momentami myśli się o nim jak o infantylnym młodym mężczyźnie, który miał nową zachciankę. Innym razem nie wierzy się w poziom jego odwagi, graniczącej z głupotą. Jednak to wszystko sprawia, że obok książki ciężko przejść obojętnie, nietrudno o moc dyskusji na jej temat.

Chociaż Mój dżihad jest swego rodzaju autobiografią, nie brak tutaj fragmentów rodem z filmów akcji. Poszczególne elementy tej układanki odkrywają nie tylko bezsens wszystkich opisywanych okrucieństw, ale także niemoc wobec walki z terroryzmem. O Collinsie wiele można powiedzieć, ale na pewno szczerze i jednoznacznie podchodzi on do walki z niepotrzebną przemocą. W swojej książce odkrywa działania FBI i CIA przeciwko terrorystom, ukazując jednocześnie, jak bardzo Amerykanie nie potrafią sobie z nimi radzić, wyrzucając w błoto całą masę pieniędzy, tworząc wysoki poziom biurokracji, nikomu tym samym tak naprawdę nie pomagając.

niedziela, 19 października 2014

"Wyspa na prerii" Wojciech Cejrowski

"Rzecz dzieje się współcześnie w Arizonie, tuż przy granicy z Meksykiem. Dziki zachód dawno przestał być dziki, ale mieszkańcy prerii wciąż o tym zapominają. Preria jest trochę dzika, trochę niepiśmienna. Nie jest zacofana! Po prostu poszła w inną stronę niż nasz cywilizacja. Posłuchajcie..."*



zdjęcie pochodzi ze strony warto-nie-warto.pl


Jako student autor imał się różnych zajęć i to w różnych zakątkach świata. Na dłuższą chwilę osiadł w Arizonie, jako pomocnik na rancho, aby przyjrzeć się z bliska  życiu prawdziwych kowbojów. Zakochał się w tym miejscu, a ono mu się odwdzięczyło. W wyniku splotu pewnych wydarzeń, Wojciech Cejrowski został pełnoprawnym właścicielem małego rancha, które co prawda po pewnym czasie porzucił, ale do którego po dwudziestu latach powrócił, na nowo zaczynając swoją przygodę z prerią.

"Wyspa na prerii" jest książką całkowicie inną niż "Rio Anaconda" czy "Gringo wśród dzikich plemion" i nie mam tu na myśli tylko tej najbardziej oczywistej różnicy, że nie traktuje o Indianach. Jest to książka inna, bo jej akcja jest niespieszna, a autor nie odkrywa co rusz nowych zakątków, ale skupia się na zwykłym, codziennym życiu w małym domku na prerii, opisując przy tym cały swój proces adaptacyjny. Poskramianie natury, wgryzanie się w lokalne zwyczaje, zaskarbianie sobie sympatii okolicznych mieszkańców,  to tylka kilka przykładów z tego o czym traktuje ta książka. Dla jednych będzie to ciekawą odmianą, dla innych, zwłaszcza tych którzy szukają wielkich przygód, ogromnym rozczarowaniem. Ja należę do grupy pierwszej.

Obraz arizońskiej prerii, jaki wyłania się z opowieści autora jest zaskakujący. Ludzie z jednej strony przedstawieni są jako stado, grupa, która żyje w pełnej symbiozie, z drugiej jednak strony każdy jest tu indywidualistą i dziwakiem. Wszyscy - zarówno biurokraci, jak i listonosz czy sprzedawca w sklepie - uważają, że prawo jest dla nich, ale jeśli państwo wymaga czegoś od nich, to nagminnie te przepisy łamią i nic sobie z tego prawa nie robią, bo przecież kto ma broń, ten ma rację. Początkowo mamy wrażenie, że ludzie są tu tak prości, że aż nieco zacofani, ale jednak większość z nich doskonale radzi sobie w interesach wszelkiego typu i na biedę nie narzeka. Kraina sprzeczności...

Wojciech Cejrowski przygląda się temu wszystkiemu z szeroko otwartymi oczyma i w typowy dla siebie sposób komentuje. Lubię ten styl, pełen humoru i ironii, choć wydaje mi się, że autor tak się tą innościa zachwyca, że aż zachłystuje i w pewnych momentach zupełnie traci obiektywizm. Niemniej, jak zawsze, pisze ciekawie i spawia, że czujemy się jakbyśmy byli na tej wyprawie razem z nim, co jest niewątpliwie wielkim plusem tej książki.

Na minus są moim zdaniem zdjęcia. Nie mylić z oprawą książki, która jest piękna! Kredowy papier, lekko postarzane strony, mapki i klimatyczne rysunki sprawiają, że książka jest prawdziwą czytelniczą ucztą, jednak fotografie są często bez większej treści i nie są adekwatne do danego działu. Być może się czepiam, ale uważam, że w książce podróżniczej zdjęcia powinny zapierać dech w piersiach, albo przynajmniej zaskakiwać, a tu nastąpiło lekkie rozczarowanie.

Generalnie książka bardzo mi się podobała. Były rozdziały bardziej ciekawe, były i takie pisane trochę na siłę, ale uważam, że całość jest bardzo sympatyczna. Jeśli  ktoś, tak ja, nie spodziewa się fajerwerków, ale ciekawych i zabawnych anegdot, to z pewnością się nie zawiedzie, natomiast jeśli jest rządny mocniejszych wrażeń, to powinien sięgnąć po wcześniejsze książki autora. Jest w czym wybierać :).

* "Wyspa na prerii", W. Cejrowski,  wydawnictwo Zyski i S-ka 2014, str. 7 

piątek, 8 sierpnia 2014

"Buenos Aires" Marta Handzlik

Buenos Aires
Marta Handzlik

Warszawska Firma Wydawnicza
164 strony
literatura podróżnicza / wspomnienia
Nie kategoryzujcie Buenos Aires jako literatury podróżniczej. Oczekujcie od książki czegoś więcej niż tylko biograficznych wspomnień z życia Evity. Nie myślcie, że jest to zaledwie notatnik z odbytej podróży. Wtedy czytanie tej pozycji okaże się wyśmienitą literacką zabawą. Znajdziecie tutaj wszystkiego po trochu. I odkryjecie, że Buenos Aires to przede wszystkim książka... o spełnionym marzeniu.

Cała przygoda Marty Handzlik zaczyna się od pewnej fascynacji. Od uwielbienia skierowanego do Evity. Autorka nie raz da czytelnikowi do zrozumienia, że zamierza przemierzać drogi, którymi jej idolka kroczyła. I że na zawsze będzie należeć do Buenos Aires. Pobyt w tym mieście był dla niej spełnieniem największego marzenia, by chociaż w ten sposób przybliżyć się do Evity. Poszukuje jej śladów w całym mieście. I trzeba przyznać, że niesamowicie potrafi snuć opowieść o miejscach, które pokochała. Potrafi swoją fascynacją nieźle namieszać w głowie innych.

A właściwie dlaczego Evita? Choćby dlatego, że była kobietą, która w czasach, gdy kobieta mogła być tylko żoną albo kochanką, zapragnęła być przywódczynią narodu. Przyszła znikąd, ale pragnęła wszystkiego. (...) Pokazała, że w kraju zdominowanym przez mężczyzn kobieta może wiele. Miała siłę, upór i wiarę w to, że może wiele zdziałać. [s. 28] Wokół niej kręci się cała argentyńska opowieść. Każda droga, którą Marta Handzlik kroczy jest pretekstem do opowiedzenia czegoś o niej. Każda rozmowa zostaje z premedytacją nakierowana na poznanie nowych faktów z jej życia. Każda spotkana osoba pozwala odkryć nowe ciekawostki.

Buenos Aires jest świetnym obrazem współczesnej Argentyny. Bowiem pomiędzy poszukiwaniami ducha Evity, autorka książki próbuje nam przedstawić dokładny obraz tego rejonu świata. Dlatego pozycja ta jest także swego rodzaju przewodnikiem. Poznamy trochę zwyczajów, zapragniemy skosztować specjałów kulinarnych i wiele więcej. Marta Handzlik zwróci nam uwagę na parę istotnych faktów, które mogą się przydać w naszej przyszłej przygodzie z tym krajem i miastem.

Styl Buenos Aires najbardziej zbliżony jest do luźno pisanego dziennika z przeżyć w obcym kraju. Można odnieść wrażenie, że duża część książki pisana była na gorąco. Autorka czasami się powtarza. Ale jednak całość można pochłonąć bardzo szybko. Czyta się ją bardzo dobrze, z zapartym tchem. Szybko przewraca się kolejne strony, by z każdą kolejną poznać nowe fakty.

czwartek, 7 sierpnia 2014

"Swoją drogą" Tomek Michniewicz

"Zabiorę Cię w dowolne miejsce na świecie. 
Pod jednym warunkiem - decyzję, dokąd chcesz lecieć i po co, musisz podjąć już, w tej chwili."*

Słowa te usłyszały od autora 3 osoby:  Marcin, dawny kolega, kiedyś żądny przygód, dziś nudny księgowy, Marianna, piękna żona autora, która nie wyobraża sobie urlopu innego niż plaża i all inclusive oraz Andrzej, ojciec Tomka, który jest nieco despotycznym miłośnikiem bluesa. 
Spodziewać by się można było, że z wielkim entuzjazmem wyruszyli w drogę swego życia, po czym wrócili  pełni wrażeń  i uroczych zdjęć i żyli długo i szczęśliwie, jednak prawda jest nieco inna.

Dla każdej z tych osób podjęcie decyzji o wyjeździe wiązało się z wielkim wyzwaniem i zmierzeniem się z własnymi demonami. W przypadku Marcina było to zburzenie ładu panującego w jego życiu od lat i porzucenie biura na rzecz amazońskiej dżungli, Marianna - kobieta niezależna i znająca własną wartość - podjęła próbę zrozumienia roli kobiet w świecie islamu na przykładzie  Arabii Saudyjskiej, natomiast Andrzej, marzący całe życie o zagraniu na swojej gitarze w prawdziwej bluesowej spelunce przekonał się po wyprawie do Stanów, że nie wszystko złoto, co się świeci. Nie można też zapomnieć o autorze, który zabierając swoich bliskich w te wszystkie podróże został skonfrontowany z nieco inną stroną ich osobowości, przez co i ich wzajemne stosunki siłą rzeczy uległy pewnej zmianie.
 
Kolejnym ważnym, o ile nie najważniejszym aspektem tej książki jest to, że dzięki niej uświadamiamy sobie jak bardzo ograniczeni jesteśmy we własnych osądach. Wychowani po europejsku wszystko mierzymy swoją miarą i ślepo wierzymy w to, że tak jest najlepiej. I nawet nie trzeba jechać do USA, Arabii Saudyjskiej czy w amazońską dżunglę, aby się o tym przekonać.

"Przyjechaliśmy tu, przywożąć swoje przyzwyczajenia, nieświadomie oczekujemy znanych nam dobrze schematów. Gdy świat działa na innych zasadach, frustrujemy się, męczymy. Wystarczyło się dostroić, zaakceptować ten inny porządek. Okazało się, że jest logiczny i poukładany, tylko inaczej. Ale nie jest głupi, bezsensowny. Jest inny."**

W pełni zgadzam się z autorem, że karmieni medialną papką nie zadajemy sobie zbyt wiele trudu, aby choć część informacji zweryfikować, przez co ilość naszych lęków i uprzedzeń ciągle wzrasta, niszcząć tym samym chęć poznawania świata.

Książkę z czystym sumieniem polecam i uważam, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Jest to nie tylko ciekawy reportaż, ale również wspaniała lekcja tolerancji i  to zarówno tej w stosunku do najbliższych nam ludzi, jak i odległych i obcych kultur.

"Swoj drogą", Michniewicz Tomek, wyd. OTWARTE, Kraków 2014, str. 45
** tamże, str. 206 

Biała gorączka - Jacek Hugo-Bader

We wstępie do Białej gorączki Hugo-Badera Mariusz Szczygieł napisał, że autor "opisuje imperium z perspektywy wałęsającego się psa". Właściwie na tym opis książki można skończyć, bo w jednym zdaniu Szczygieł wspaniale zawarł kwintesencję reportaży Hugo-Badera.
Biała gorączka należy do książek, które przeczytać należny, o których się dyskutuje.
Reportaże powstały podczas wyprawy autora na niedostępne syberyjskie stepy, w czasie podróżny do Ukrainy, czy do biednej, jak mysz kościelna Mołdawii. Hugo-Bader UAZem-469, nazywanym sowieckim jeepem przemierza najdziksze tereny Rosji, na drogach której ludzie "giną jak muchy. W 2007 roku życie straciło ponad 30 tysięcy osób, tyle co w całej Unii Europejskiej". Świat, który opisuje nam autor jest brudny, zły i brzydki; pełen narkomanów (4 miliony), samobójców, pijaków (kolejne 4 miliony obywateli) i wyrzutków. Wypadek w kopalni, w którym zginęło stu górników, to tylko statystyka.
Ale zdarzają się kurioza - Hugo-Bader rozmawia z "wykładowcą" na byłym Uniwersytecie Kultury Hipizmu, który oferował zajęcia z teatru, literatury, historii sztuki, ale i estetyki biedy i filozofii hipizmu z elementami psychologii.
Tak, jak napisałam wcześniej - ta książka to lektura obowiązkowa. Mnie ten ogrom biedy i zdziczenia znużył mniej więcej w połowie, ale książkę doczytałam z wypiekami na twarzy.
Mam tylko szczerą nadzieję, że nie cała Rosja jest taka, jaką opisuje Hugo-Bader.


poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Láska nebeská - Mariusz Szczygieł

W maju miałam okazję uczestniczyć w spotkaniu autorskim z Mariuszem Szczygłem. Bardzo to było udane spotkanie, które nie tylko przybliżyło czytelnikom pisarstwo Szczygła, ale i zbliżyło dwa narody, bo gościło u nas wielu Czechów. Również w tym roku przeczytałam doskonałe reportaże zawarte w tomie Gottland, które bardzo pozytywnie wspominam (recenzja tu). Kiedy tylko miałam możliwość sięgnięcia "po więcej Szczygła", zrobiłam to bez wahania. Láska nebeská jest zbiorem felietonów, znacznie lżejszych niż wspomniany Gottland. O ile w tym ostatnim mieliśmy masę historii dość ciężkich gatunkowo, to Láska nebeská (po polsku można to przetłumaczyć jako "niebiańska miłość", "miłość nie z tej ziemi") opowiada o radości życia, z ciepłym humorem ukazując literaturę, film i sztukę Czechów (oraz Czechosłowaków). Króciuteńkie felietoniki okraszone są czarno-białymi zdjęciami z pogranicza reportażu i fotografii streetartowej. Próbując uchwycić czeską mentalność, Szczygieł,  szuka różnic i podobieństw między naszymi narodami, ale odniosłam wrażenie, że Czesi to bardziej stan umysłu niż naród - i właśnie o tym jest ta książka. O największych czeskim filozofie - Szwejku; o nieistniejącym geniuszu, który z miażdżącą przewagą głosów zwyciężył w plebiscycie na Największego Czecha, o abstrakcyjno-kafkowskim pogrzebie Havla. Część felietonów ukazała się jako przedmowa do książkowej serii "Literatura czeska", wśród których znalazły się między innymi  "Przygody dobrego wojaka Szwejka" Jaroslava Haška, "Święto przebiśniegu" Bohumila Hrabala, "Czarny Piotruś" Jaroslava Papouška, "Krakatit" Karela Eapka, "Opera żebracza" Václava Havla, czy polecana wszystkim przez Szczygła "Śmierć pięknych saren" Oty Pavela.
Więcej na http://setna-strona.blogspot.com/

sobota, 2 sierpnia 2014

Henryka Sytnera Wakacje na dwóch kółkach

Henryka Sytnera Wakacje na dwóch kółkach
Robert Maciąg, Henryk Sytner

Wydawnictwo Bezdroża / Helion
256 stron
literatura podróżnicza, biografia
Początkowo nie byłam w stanie zrozumieć idei przyświecającej powstaniu książki, a do niej samej zabierałam się jak pies do jeża. Z jednej strony jest to kwestia niewiedzy. Z innej – oczekiwań czy też ich braku. Podczas przewracania kartek szybko zmieniłam o tej pozycji zdanie. Sądzę nawet, że podobnych tytułów powinno powstawać więcej.

Niezwykle trudno w jednym słowie przedstawić, o czym dokładnie pisze autor książki Henryka Sytnera Wakacje na dwóch kółkach. Można pomyśleć, że tytuł mówi wszystko. Byłoby to jednak zbyt wielkim uogólnieniem. Z całą pewnością jest to przebieżka przez kolejne lata konkursu – dziecka pana Henryka. Swoista kronika ukazująca niemal 45 lat. Wiele w tym czasie się zmieniło: zarówno w sensie politycznym jak i w podejściu laureatów do wygranej. Ale za to zaparcie twórcy radiowego dorocznego rajdu powinno być drogowskazem dla wielu.

Książka wydawnictwa Bezdroża nie zamyka się w jednym gatunku. Czytelnik znajdzie w niej nutę biograficzną, elementy literatury podróżniczej, a także tzw. pisanie o tworzeniu, czyli fragmenty mówiące o tym, jak Robert Maciąg zabierał się do szukania informacji o kolejnych laureatach. Ale jest to także – a może przede wszystkim – świetne porównanie dwóch różnych światów. Może nie jest to publicystyka pierwszej klasy, ale jest za to napisana w sposób przystępny i przez to rewelacyjnie oddający ducha lat 80., 90., czy nam współczesnych. Autor porównuje i tym samym świetnie uświadamia, że pośród tak wielu zmian zachodzących w otoczeniu, niektóre sprawy mogą funkcjonować tak samo.


Robert Maciąg na pewno jest znany fanom literatury podróżniczej. Zapalony fan dwóch kółek. Rowerem przejechał Kambodżę, Indie, Chiny i wiele więcej. Któż jak nie on mógłby postarać się przedstawić historię Trójkowego konkursu?

Henryk Sytner to dla odmiany zupełnie inna broszka. Współczesna młodzież ma prawo go nie znać. A tymczasem dla wielu stał się bohaterem: przeniósł niemal fantastyczny (wówczas) pomysł wyjazdu zagranicę do rzeczywistości. Pokazał, że Polak potrafi. W ten sposób w roku 1970 wraz z nim wyjechała pierwsza grupa. Do egzotycznego NRD. Młodzi ludzie pokonywali kolejne rowerowe kilometry pomimo przeszkód w postaci przepustek, pozwoleń, kontroli drogowych i godziny milicyjnej. Spanie na dziko w namiocie było wykroczeniem. Podróż do innego województwa bez przepustki byłą niemożliwa, chyba że ktoś wybrał leśną drogę, ale złapany bez przepustki popełniał kolejne wykroczenie. Nikomu nie było łatwo. Niektórzy bali się tak bardzo, że nie wychodzili z domu, jeżeli nie musieli. Co innego dzieciaki na wsi. Dla nich cała ta sytuacja z wojskiem i milicją była czymś, co oglądało się w telewizji. Przecież u nich nie stał czołg i nie pilnował porządku. To działo się w miastach. [1]

Nie był to konkurs z rodzaju tych banalnych. Nie wystarczyło wysłać SMSa. Trzeba było mocno się postarać. Henryk szukał młodzieży z niewielkich miasteczek, bez doświadczenia i z wielkimi ambicjami. To właśnie dla nich był ten konkurs, a ludzie z PTTK byli przy nich zawodowcami. [2] Mieli oni za zadanie przygotować kronikę z wyprawy rowerowej. Wygrywały te najlepsze. Niekoniecznie pod względem treści – czasami wystarczył bardzo dobry pomysł, pozwalający wyróżnić się w tłumie.

środa, 30 lipca 2014

"Polskie morderczynie" Katarzyna Bonda

Na "Polskie morderczynie" składa się 14 opowieści kobiet odsiadujących najwyższe wyroki. Wszystkie historie mają charakter dokumentalny i o wielu z nich było swego czasu bardzo głośno, jednak tym razem mamy możliwość przyjrzeć im się z nieco innej strony, bo tutaj najpierw swoją wersję wydarzeń opowiada morderczyni, a dopiero później poznajemy fakty zapisane w aktach.


Ze zdjęć poprzedzających każdą historię zerkają na nas zwykłe kobiety - ta się uśmiecha, tamta jest zamyślona, a jeszcze inna wstydliwie unika spojrzenia w obiektyw. Wyglądają jak nasze koleżanki czy sąsiadki i patrząc na nie myślisz: to niemożliwe, żeby dokonały one tych wszystkich zbrodni! A jednak.... Więc zastanawiasz się kim właściwi są kobiety, które zabijają? Jakimi pobudkami się kierują? Czy po zabójstwie nadal czują się godne nazywania ich płcią piękną? Co dzieje się po wyroku z nimi i ich rodzinami? Czy aby kogoś zapić trzeba mieć konkretne predyspozycje czy może ja też byłbym w stanie zabić w określonej sytuacji? 


Sama autorka nie daje nam odpowiedzi na te pytania. To co ma do powiedzenia przekazuje we wstępie, a później już ani nie analizuje, ani tym bardziej nie moralizuje, tylko oddaje głos oskarżonym, a nam pozostawia prawo indywidualnej oceny całości. Aby nie było żadnych niejasności, przeprowadza jednak dodatkowo trzy wywiady ze specjalistami, którzy na codzień analizują postępowania tych kobiet (patolog, seksuolog  oraz dyrektorka zakładu karnego), dzięki czemu możemy jeszcze skonfrontować nasze poglądy z opiniami fachowców. 

Mocne wrażenia gwarantowane!

sobota, 19 lipca 2014

Azja moimi oczyma

Azja moimi oczyma pod paroma względami różni się od innych książek ze swojej kategorii. Jest trochę taka jak ADHD, o którym parokrotnie autorka nam wspomina. Czytelnik znajdzie tutaj wszystkiego po trochu. Jednak mimo wszystko tytuł ten pozostaje ciekawym kompendium po Azji. Bardzo ciekawym dla tych, którzy o obszarze tym niewiele jeszcze zdążyli przeczytać.

Natalia Brożko we wspomnieniach z podróży opisuje swoje ośmioletnie przygody z Azjatami. Najbardziej zadowolony będzie ten czytelnik, który poszukuje nieco informacji praktycznych, trochę motywacji i wielu opisów miejsc, które warto zobaczyć. Sama książka jest dość ciekawie i praktycznie podzielona. Dzięki takiej formie łatwo i szybko można znaleźć w niej to, co czytelnika najbardziej interesuje. Początki, obyczaje, kulinaria, poszczególne miejscowości i odwiedzane miejsca... Podział jak z przewodnika. Autorka postarała się także o przykładowe ceny, dające spore rozeznanie.

Natalia Brożko wielokrotnie wspomina o swojej podróżniczej nadpobudliwości. Udziela się ona także w samym spisywaniu tych wojaży. Autorka gawędzi i opisuje. I czasami się powtarza. Trudno zapomnieć czegoś, co przeczytało się parę stron wcześniej. Dlatego słowa dla przypomnienia taksówkarze motorów i inne tego typu określenia uważam za mocno zbędne. Tym bardziej, że całość nie jest zbyt obszerna.

wtorek, 29 kwietnia 2014

"Ale o co chodzi, czyli w poszukiwaniu Graala, Elfów i Św. Mikołaja" Asia i Edi Pyrek

 " (...) zastanawiałem się, czy ja naprawdę wierzę w elfy? Bo wiem, że chciałbym, ale czy wierzę? Przecież ich nie widziałem. Ale - zacząłem pytać sam siebie (co prawdopodbnie jest jakimś skomplikowanym objawem chorobowym) - czy widziałeś kiedyś bakterię? A kwanta? Albo witaminę? Nie? Ale wiesz, że istnieją. To, że czegoś nie widziałem, nie oznacza, że to nie istnieje...*


Asia i Edi Pyrek mają wielki apetyt na życie. Widać to w ich felietonach, wywiadach, a już najbardziej, w pisanych przez nich książkach. Ich entuzjazm jest zaraźliwy, jednak chęć podzielenia się wrażeniami bywa nadmierna i wtedy zaczyna się chaos. Tak było w przypadku tej książki.

Na książkę składają się trzy rozdziały. Portugalia, czyli poszukiwanie Świętego Graala, jest moim zdaniem najmocniejszą częścią tej książki. Wszystko zaczyna się Lizbonie, skąd przez Fatimę trafiamy do Porto. Aby dowiedzieć się czegoś więcej o mitycznym Graalu, podążamy wraz z autorami śladem ostatniego Mistrza Zakonu Templariuszy, wysłuchujemy po drodze wielu ciekawych (choć niejednokrotnie sprzecznych ze sobą) teorii z Lożą Masońską na czele, a nawet zahaczamy o temat wierzeń Hitlera w ezoterykę. Czy Święty Graal zostaje odnaleziony? W pewien sposób tak. Wszystko zależy od tego, co kto rozumie pod pojęciem Świętego Graala. Irlandia i poszukiwaniu elfów nie robią już tak dobrego wrażenia. Co prawda rozdział ten jest napisany na znacznie większym luzie i czyta się go przyjemnie, jednak na dłuższą metę nic z niego nie zapada w pamięć. Ot, byli tu i tam, myśleli, że elfy są takie, a ktoś im powiedział, że jednak inne i to tyle.

"Elfy są piękne, przezroczyste, efemeryczne, delikatne i ładnie prezentują się na książkowych ilustracjach (...) Nie są krasnalami - tymi kurduplami z długimi brodami, które chodzą w czerwonych czapeczkach i wyśpiewują "Hej ho, hej ho...". W porównaniu z elfami krasnale są prymitywne i lekko nienormalne (...) Czy nikt się nie zastanowił nad faktem, że krasnale często zamieszkiwały muchomory (Amanita muscaria), czyli jedną z najbardziej halucynogennych i szamańsich roślin w tej części Europy? A w elfach nie ma nic gwałtownego, groźnego albo nieprzyjemnego (...) Jednym słowem - każdy zdrowo myślący człowiek chciałby mieć w domu elfa - najlepiej samiczkę. I właśnie dlatego postanowiliśmy pojechać do Irlandii - krainy św. Patryka, polskich emigrantów, moherów, guinessa i elfów". **

Ostatni rozdział, traktujący o Turcji i poszukiwaniu Świętego Mikołaja jest za to najciekawszy pod względem zdjęć. Piękna fotorelacja m.in. ze Stambułu, Didymy czy Efezu wspaniale obrazuje podróż autorów i sprawia, że książkę zamykamy z nutką żalu.

Książka sama w sobie nie jest zła, ale czytałam już znacznie ciekawsze reportaże. Być może jeszcze kiedyś sięgnę po którąś z pozostałych książek państwa Pyrek, ale "Ale o co chodzi..." nie oszołomiło mnie na tyle, żebym już teraz rzuciła się na ich poszukiwanie.


*"Ale o co chodzi, czyli w poszukiwaniu Graala, Elfów i Św. Mikołaja" Asia i Edi Pyrek, wyd. National Geographic, str.175
** str. 104

poniedziałek, 10 marca 2014

Hajer jedzie do Soczi

Hajer jedzie do Soczi
Mieczysław Bieniek
Wydawnictwo Annapurna, 2014
304 strony
literatura podróżnicza / publicystyka
Sielskie obrazki i ciekawe miejsca. Historie zabawne, ale czasami także przerażające. Nieprawdopodobne przygody, której chciałoby się samemu przeżyć. Ale także chwila na wzruszenie. Mniej czy bardziej szczęśliwe spotkania pozwalają podróżnikowi zjeść kawior, wystąpić w telewizji, odpoczywać na plaży z niemieckimi Rosjanami czy nocować w monastyrze. Spać w dobrych miejscach, ale także w namiocie pomiędzy krzakami. Doświadczać złego, ale przede wszystkim dobrego ze strony Rosjan.

***

Zaskakujące jest jak mało książek na temat Rosji do tej pory trafiło do moich rąk. Zapewne po części dlatego, że nigdy szczególnie na takie pozycje nie zwracałam uwagi. A tymczasem Mieczysław Bieniek w swojej najnowszej książce przedstawił ten region świata w sposób przezabawny i ogromnie ciekawy. Wzbudził moje zainteresowanie i chęć bardziej dogłębnego zapoznania się z nim.

Pomyśleć, że nowa propozycja Annapurny to tylko dobry wstęp dla zapoznania się z Rosją byłoby sporym nadużyciem. Przedstawia się w niej nie tylko realizację szalonego i niekoniecznie bezpiecznego pomysłu przemierzenia Rosji na rowerze – z północy na południe. To ciekawe kompendium, w którym znajdzie się szeroki obraz rosyjskiego społeczeństwa i stylu życia tego narodu. Autor rozprawia się ze stereotypami (zarówno w myśleniu o Rosjanach, jak i o Polakach), ale także pokazuje ciekawe miejsca, które niekoniecznie zobaczymy w przewodnikach. Trzeba zaznaczyć, że jako były górnik zwraca baczną uwagę na przemysł i konsekwencje jego rozwoju. To jednak nie oznacza, że w tej publikacji nie znajdzie się miejsce dla błogich krajobrazów.

Mieczysław Bieniek sam siebie opisuje jako człowieka upartego: gdy ktoś mi zagra na nosie, to tym bardziej mam motywację, by się odegrać i walczyć do skutku [1] Hajer wie swoje. Dla niego wyzwanie to wyzwanie [2] Dzięki temu nieraz trafia w miejsca, które okazują się niezwykle ciekawe, nieodwiedzane, nieodkryte. Ale także popada w tarapaty. Nieraz pomyślałam, że podróżnik ma niebywałe szczęście. Z wielu nieciekawych sytuacji udało mu się wyjść bez szwanku. Groźby z nożem w ręku, zaproszenie od bandytów, podróż ze złodziejem to tylko niektóre nieciekawe sytuacje, jakich w tej książce jest wiele. Także policja nie raz dała się Hajerowi we znaki.

Hajer jedzie do Soczi to jednak nie tylko widokówki z Rosji. Mieczysław Bieniek przestawia nam obrazki z Polski czy Litwy, ale także mocno skupia się na Skandynawii, która dla mnie jeszcze pozostaje nieodkryta. Przejeżdżając przez kolejne ciekawe miejsca w tym regionie, autor wzbudził moje zaciekawienie. Narobił mi niezłego apetytu.

Książka to także – a może przede wszystkim – obraz Soczi na pół roku przed zimowymi Igrzyskami. Obraz nieładu i chaosu. Hajer niejednokrotnie odkrywa fuszerki, które jeszcze niedawno można było zobaczyć u nas. W jednym przypadku nawet mocno doświadcza jej na swojej skórze. Zastanawia się w jaki sposób to wszystko ma być gotowe na to ogromne wydarzenie sportowe. Obecnie już wiemy, jaki był tego wynik. Niemniej daje to spore wyobrażenie o Rosjanach.

niedziela, 9 marca 2014

Bractwo Bang Bang

Greg Marinovich & João Silva
Wydawnictwo Sine Qua Non, Kraków 2012
tłumaczenie: Wojciech Jagielski
okładka: Paweł Szczepanik
e-book

Kim są ludzie, którzy pchają się tam, skąd dobiegają strzały, tam, skąd każdy normalny, niezaangażowany bezpośrednio człowiek powinien jak najprędzej zwiewać, jeśli nie chce oberwać jakąś zabłąkaną kulą? Fotoreporterów, którzy dla dobrego zdjęcia nie wahali się podjąć każdego, nawet śmiertelnego ryzyka, w RPA nazwano Bractwem Bang Bang.  
Oficjalnie nie istniało, ale nieformalnie wszyscy je uznawali, tak jak uznawali, że trzon Bractwa stanowią Ken Oosterbroek, Kevin Carter, Greg Marinovich i João Silva. To o nich przede wszystkim opowiada wspólna książka Silvy i Marinowicha. Niesamowici ludzie. O tym, skąd się wzięli, co robili, dlaczego to robili i jaką cenę przyszło im za to płacić autorzy książki opowiadają słowami Marinowicha. Nie brak w niej scen obrazujących dylemat, co pierwsze, co ważniejsze – zdjęcie czy udzielenie pomocy ofiarom. Na ile fotoreporter jest uczestnikiem, a nie jedynie obserwatorem wydarzeń, a na ile ma moralny obowiązek ingerować w dokumentowaną rzeczywistość.

Już same tylko historie tych czterech i osnute na nich rozważania o sensie i celu pracy fotoreporterów wojennych, ich roli na miejscu tragicznych niejednokrotnie wydarzeń, ich moralnej odpowiedzialności za wybory między robieniem zdjęć, a niesieniem pomocy wystarczyłyby, abym uznała tę książkę za świetną. A przecież to nie wszystko, co godnie w niej uwagi. 
 

piątek, 7 marca 2014

Argentyna. Kobieta na krańcu świata

Książeczka Argentyna opisuje historię z pierwszej serii cyklu Kobieta na krańcu świata. Pokazuje życie codzienne kobiety-gaucha. Radość z wykonywania prac, które do niedawna były zarezerwowane dla mężczyzn oraz problemy związane z tym, jak tę młodą dziewczynę postrzega otoczenie. Blondynka o której mowa, stała się niejako towarem eksportowym, bo jej twarzą (i nie jej nazwiskiem) reklamuje się estancję, na której żyje i pracuje nawet na pokładzie samolotu. Martyna Wojciechowska wraz z ekipą swojego programu odwiedza  bezkresne przestrzenie pampy, by dotrzeć do tej młodej osoby i poznać jej historię.

Zaskakujące jak wiele może ulecieć z pamięci. Dlatego dla tych, którzy z tą historią mieli już do czynienia, publikacja jest świetną powtórką. Nie oznacza to jednak, że jest ona spisana na szybko, by podnieść dochody na tej samej historii. Z serii kieszonkowych książeczek wydanych pod szyldem National Geographic ten tytuł przypadł mi do gustu zdecydowanie bardziej niż seria innej znanej podróżniczki.

Argentyna to przede wszystkim parę ciekawych faktów z życia na argentyńskiej estancji. Fragment życia jakie prowadzą ludzie tam mieszkający i opiekujący się terenem. Podróżniczka i dziennikarka wgłębia się w ten świat i stara się bardzo dokładnie pokazać ten sposób na codzienność. A przy okazji sama uczestniczy w kastrowaniu byków, by później spałaszować smakowitości (lub też niesmakowitości) regionalnych, znieczulając się przed ich spożyciem sporą dawką miejscowego wina.

Publikacja jest o tyle ciekawa, że na wstępie przedstawia się w niej ciekawe i istotne informacje o Argentynie. Dane praktyczne, ale także wylicza się w niej najważniejsze miejsca, które koniecznie trzeba zobaczyć będąc w tym regionie. Kto zna magazyn Traveler, wie o co chodzi. Po każdym artykule czytelnicy znajdą tam garść niezbędnych informacji.

czwartek, 20 lutego 2014

Blondynka na Kubie

Beata Pawlikowska
Blondynka na Kubie
G+J (Burda Książki), 2006
214 stron
Beata Pawlikowska ma już wyrobiony swój specyficzny styl. Może to nie każdemu odpowiadać. Mimo wszystko jednak potrafi opisywanymi regionami zainteresować. W jej książek można przeczytać wiele ciekawych informacji. I Blondynka na Kubie na pewno do tej kategorii się zalicza.

Czasami nachodzi mnie myśl, że podróżniczka i dziennikarka znalazła złoty środek na to, jak stale poszerzać swój twórczy asortyment i zarabiać na nim. Bo czymże są notatniki, kalendarze i inne dodatki, które teoretycznie nie są nam do szczęścia potrzebne. Swoją drogą na nazwisku Coelho zarabia się w podobny sposób. Ale robi się już mały off-topic.

Beata Pawlikowska słynie ze swoich mini książeczek na temat Meksyku, Indii czy Peru. Jeśli im się dokładnie przyjrzeć, nie zabierają zbyt wiele. Można je traktować jako powtórkę z wiedzy, którą w zasadzie już powinniśmy mieć. Nieco inaczej ma się sprawa z powyższym tytułem. Blondynka na Kubie bowiem objętościowo jest zdecydowanie większa. Z całą pewnością jest to książka, którą można zaklasyfikować jako literaturę podróżniczą. Proszę jednak nie oczekiwać zdjęć. Nie znajdziecie tutaj ani jednego. Tytuł ten jest bowiem swoistym pamiętnikiem z wyprawy na Kubę. Autorka wspomina swoje przeżycia i trudy podróży oraz przekazuje swoje przemyślenia (tak jak to ma miejsce w innych pozycjach). Próbuje jednocześnie poznać prawdę o Ernesto Che Guevarze: mordercą był, czy innowatorem i idealistą? Nakazywał zabijać i uczył jak być rewolucjonistą, czy może próbował wpoić ludziom swój tok myślenia, nowe rozwiązania polityczne.

Guevara jako młody chłopak postanowił wybrać się w podróż po swoim kontynencie, by być bliżej ludzi. Aby poznać ich problemy i zrozumieć, czego tak naprawdę im potrzeba. (...) miał wtedy 26 lat. Jak każdy człowiek w jego wieku szukał w życiu potwierdzenia idealistycznych marzeń o dobrym świecie i sprawiedliwych ludziach. [1] Jeśli jeszcze nie widzieliście filmu Dzienniki motocyklowe, polecam. Jest to obraz kumulujący jego przeżycia podczas tej wyprawy. Jednocześnie nie jest to dokument, a ciekawa fabuła z Gaelem Garcią Bernalem w roli głównej.

Podróżniczka na (prawie) każdej stronie próbuje nam przekazać mentalność i życie Kubańczyków. Cierpliwość jest darem bogów i przywilejem wszystkich ubogich narodów świata. Tam gdzie brakuje pieniędzy, czasu jest najczęściej pod dostatkiem. Kuba byłą wyjątkowo biedna, żeby nauczyć swoich obywateli cierpliwości. [2] Pokazuje nam wszystko to, co jest w tym kraju najpiękniejsze, ale także ciemną stronę podejścia komunistycznego. Na Kubie każdy ma gotową historię o tym jak ciężko się żyje i gotowe oferty do sprzedania. Bo nie ma lepszej pracy niż kubański przemysł turystyczny w ukrytej odmianie myśliwskiej. [3]

sobota, 15 lutego 2014

Z Hajerem na kraj Indii

Mieczysław Bieniek
Z Hajerem na kraj Indii

Wydawnictwo Annapurna, 2011
320 stron
Czasami zastanawiam się, czy mają rację z tą reinkarnacją. Myślę jednak, że w takim hasioku każda myśl przewodnia jest dobra. Bogaty woła, że mu się należy. A biedny myśli, że tak musi być. Ot, co znaczy ślepa wiara, choć ja akurat takowej nie posiadam. [1]

Indie to kraj kontrastów. Wie to każdy, kto choć trochę interesuje się światem. W każdej podróżniczej książce zobaczymy mrowie zdjęć obrazujących wszędobylskie śmieci, brud i ubóstwo. Ale dopiero w książce Mieczysława Bieńka te obrazy przemówiły do mnie tak mocno. Może to wynik tak mocnego ich nagromadzenia?

Z Hajerem na kraj Indii jest książką niezwykłą pod paroma względami. Wyróżnia ją przede wszystkim język. Nie jest to czysta polszczyzna. Rodowity Ślązak przekazał kawałek swojego podróżniczego życia na swój, śląski sposób. Nie wiem co powoduje, że już samo zaciąganie tą gwarą sprawia, że ludziom z centralnej Polski pojawiają się uśmiechy na twarzy (autopsja). Dlatego dla tych samych osób książka może się okazać ciekawym doświadczeniem. Tym bardziej, iż autor opisy wojaży po Indiach i okolicach okrasza wspomnieniami i nawiązaniami do miejsca swojego pochodzenia. Takie swoiste dwa w jednym.

Wydawnictwo postawiło na wyjątkowość także jeśli chodzi o edycję książki. Jest to bowiem wspaniały album z dodatkiem tekstu. Nie zdrowotnie. Jednak proszę jej nie mylić z mini książeczkami wydawnictwa G+J, jak seria Dzienniki z podróży Beaty Pawlikowskiej. Zdjęcia są na każdej stronie, ale najczęściej stanowią tło opowieści. Dosłownie i w przenośni. Dokładnie obrazują to, co treściwie autor podaje. A opisy są w nie wkomponowane. Niczym dobrze dobrany tekst do pięknej melodii.  Z tym, że ze zdjęć wypływa nie tylko piękno i magia. Pokazują, jak wielkim… hasiokiem można ten kraj nazwać.