czwartek, 16 sierpnia 2012

"Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" Swietłana Aleksijewicz

Jeśli macie ochotę na książkę łatwą, miłą i przyjemną - lepiej trzymajcie się z daleka od reportażu Swietłany Aleksijewicz. Jeśli natomiast chcecie spojrzeć z innej strony na II wojnę światową i ujrzeć ją oczami kobiet, które walczyły w Armii Czerwonej - przeczytajcie.

Większość relacji wojennych, jakie znamy (przynajmniej tych, które ja znam), pochodzą od mężczyzn. Nieliczne kobiety, które się w tych opowieściach przewijają, najczęściej  pracowały w szpitalach polowych. Ale nie spotkałam się wcześniej z relacjami kobiet, które walczyły na pierwszej linii frontu, które były strzelcami, czołgistkami, artylerzystkami, snajperami czy lotnikami. W "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" takich opowieści jest kilkadziesiąt.

Autorce zależało, żeby odszukać i porozmawiać o wojnie z kobietami-żołnierkami, chciała poznać ich wspomnienia i zrozumieć emocje, które im towarzyszyły. Początkowo łatwo nie było - wiele kobiet nie chciało z nią rozmawiać. Wiele po prostu nie umiało o wojnie mówić - nikt wcześniej z nimi na ten temat nie rozmawiał, zakazywano im opowieści frontowych, zamykano im usta. O ile z wielu mężczyzn walczących na wojnie zrobiono bohaterów, o tyle w przypadku kobiet dla wielu taka frontowa przeszłość była problemem i obciążeniem.

Bohaterki książek bardzo się od siebie różnią, pochodzą z różnych zakątków ZSRR, różnie wyglądało ich przedwojenne życie. Ale jedno je łączy: zdecydowały się na ochotnika zaciągnąć do armii. I - co mnie zaskoczyło - czytając te wspomnienia wydaje się, że one rzeczywiście bardzo tego chciały, że to nie jest efekt propagandy, udawanie. Szły na wojnę, bo tak trzeba było ich zdaniem w tamtej chwili postąpić. Szły mając mętne wyobrażenie o tym, co je na tej wojnie czeka. 

Dostawały parę za dużych męskich butów i mundur. Szybko zapominały o swej kobiecości. Patrzyły na wojnę nieco inaczej niż ich koledzy - przez pryzmat kolorów, zapachów, emocji. Często same sobie chciały udowodnić, że one też mogą walczyć (często musiały też udowodnić to swoim przełożonym). jest w tych wspomnieniach coś niesamowitego, dlatego warto po tę lekturę sięgnąć. Choć nie ukrywam, że czyta się bardzo ciężko, że wiele razy miałam ochotę książkę odłożyć na bok i już do niej nie wracać. Ale wróciłam. I nie żałuję.

"Farby wodne" Lidia Ostałowska

Obóz koncentracyjny w Auschwitz-Birkenau kojarzy się przede wszystkim z zagładą Żydów, choć był miejscem, w którym znaleźli się także liczni przedstawiciele innych nacji. Jedynymi z bardziej pokrzywdzonych byli Romowie - i to jest jeden z głównych problemów poruszanych w "Farbach wodnych".

"Farby wodne" to reportaż o Dinie Gottliebovej - młodej Żydówce czeskiego pochodzenia, która w 1943 roku trafia do obozu. Dina była studentką akademii sztuk pięknych. Kiedy znalazła się w Auschwitz, miała malować numery na blokach. Wymalowała także jedną ze ścian - namalowała na niej Disneyowską Królewnę Śnieżkę i siedmiu krasnoludków, by dzieci przebywające w obozie choć na chwilę mogły oderwać się od otaczającej ich rzeczywistości i przenieść się w kolorowy świat bajki. Jej talent został wykorzystany przez władze obozu - doktor Mengele, przeprowadzający odrażające eksperymenty na uwięzionych w obozie (to naprawdę bulwersujące, że taki człowiek uniknął jakiejkolwiek odpowiedzialności za swe czyny) poprosił ją, by malowała portrety "badanych" przez niego Cyganów. Jej akwarele były bowiem dokładniejsze, niż ówczesne fotografie. Dzięki temu zajęciu, Dinie udało się przeżyć.

Po wojnie wyjechała do Stanów, wyszła za mąż za Arta Babbitta, rysownika Disneyowskiego, sama też pracowała w owej sławnej wytwórni. Jej akwarele natomiast najpierw trafiły do jednego z uratowanych z Oświęcimia dzieci, następnie zaś zostały przekazane władzom muzeum KL Auschwitz-Birkenau. Dina w połowie lat 90-tych zażądała zwrotu namalowanych portretów i przez lata toczyła spór z muzeum. W dużej części reportaż Ostałowskiej dotyka właśnie tego problemu: kto jest prawowitym właścicielem portretów? Czy są one dowodem zbrodni i "dobrem wspólnym"? Czy powinny trafić do autorki/jej potomków? Osobiście uważam, że obrazy powinny pozostać z muzeum, że ważne jest by zachować zbiorową pamięć o wszystkim, co się tam wydarzyło. No ale zdanie w tej kwestii to rzecz indywidualna :-)

"Farby wodne" z pewnością nie są łatwą i przyjemną lekturą na upalne lato. Ale jak już aura stanie się przyjaźniejsza, to myślę, że warto po reportaż sięgnąć. Język, jakim jest napisany jest dość typowy dla tej tematyki - prosty, bez ubarwnień żadnych, nieoceniający. Wydanie wzbogacone jest też interesującym zestawem fotografii.