poniedziałek, 24 stycznia 2011

Jej portret


Przyznaje, zawsze mialam nieco wyidealizowany obraz Szwecji: w szczesliwym, czystym ekologicznie kraju zyja sobie blond-ludzie pijac ogromne ilosci kawy i jezdzac volvo/saabem. Kazdy ma meble z Ikei, mala flage w kotlecikach i losia w ogrodku.

Potem przyszedl czas na Szwecje z ksiazek Maj Sjöwall & Pera Wahlöö czy Henninga Mankella i wtedy na idealnym obrazie pojawily sie pierwsze rysy. Jak to, to oni nie sa szczesliwi?

Jako studentka filologii skandynawskiej nie moglam nie zabrac sie w koncu za reportaze Macieja Zaremby – dziennikarza polskiego pochodzenia mieszkajacego w Szwecji od 1969 roku. „Polski hydraulik i inne opowiesci ze Szwecji” to zbior reportazy pisanych w latach 1992-1994 & 2000-2007 i publikowanych w dzienniku Dagens Nyheter oraz magazynie Moderna Tider, a takze drukowanych juz wczesniej w Gazecie Wyborczej. Maciej Zaremba pisal swoje teksty po szwedzku i dla Szwedow, wiec tym bardziej rzuca sie w oczy krytyka tegoz spoleczenstwa. No i ta ironia, a miejscami nawet cynizm!


Po dalszy ciag zapraszam na swojego bloga :)

Jeżdżąc po "Jeżdżąc po cytrynach"

Jak to się mówi, "wszyscy wiedzą", że nie należy oceniać książki po okładce. Wiecie? Wiecie. Ja też wiem. Ale teoria nie przekłada się na praktykę, kiedy więc zobaczyłam taki oto sielski krajobraz, uległam czarowi okładki i wrzuciłam "Jeżdżąc po cytrynach" do koszyka, choć zasadniczo zimą zamierzałam czytać o zimie, a poza tym klimaty migracji ze zindustrializowanych części świata w części niezindustrializowane a gorące nigdy mnie nie pociągały. Chyba nawet pamiętam dokładnie, jak doszło do zakupu - ktoś mi opowiadał, jak fajnie jest w Andaluzji, na hasło "Andaluzja" zatem zadziałały u mnie pozytywne skojarzenia i książkę nabyłam, czego do dziś serdecznie żałuję.

Przepis Chrisa Stewarta na wspomnienia jest prosty i dobrze znany: jestem na wsi gdzieś na skraju Europy, to teraz jeszcze zrobię z siebie głupka i będzie śmiesznie (taka bowiem formuła kryje się pod okładkową zachętą wyrażoną słowami "urocza opowieść"). Nie od dziś wszak wiadomo, że ludzie najbardziej lubią te książki, które już znają. Nie pamiętam, kto jest autorem receptury na bestseller w stylu "rzucam wszystko w diabły i przenoszę się na francuską/ włoską/ hiszpańską wieś, a potem opisuję zmagania z tubylcami, fauną, florą i biurokracją", ale że receptura okazała się skutecznym środkiem spęczniającym konto autora, to nic dziwnego, że znaleźli się naśladowcy. Wróćmy jednak do Stewarta - otóż, przedstawiając siebie jako osobę niezbyt rozgarniętą i inteligentną, Stewart opisuje, jak agentka nieruchomości wrobiła go w kupno domu po złej stronie rzeki i w dodatku z lokatorami, jak świni bić nie umiał, ale się nauczył, a przed założeniem kurzej fermy kurę widział chyba jedynie na obrazku (takie w każdym razie chce sprawić wrażenie). Sprawnie za to strzygł owce, więc choć niektórzy pomstowali, że gwałci świętą tradycję niestrzyżenia owiec, to jednak udało mu się przekonać tych, którzy pomstować nie zamierzali, do cyklicznego pozbawiania owiec wełny. Głów kogutów jeść nie chciał, ale jadł, żeby się wydawać bardziej macho i żeby nie najeść się zamiast koguta - wstydu przed sąsiadami testosteronu pełnymi. To, jak Chris et consortes znaleźli się w Andaluzji i po co, to nieważne albo nie nasz czytelniczy interes, więc tego się nie dowiemy.

Nie wiem o Andaluzji ani wiele więcej, ani wiele mniej, niż przed zetknięciem się ze wspomnieniami Stewarta. Podobał mi się jedynie opis pogoni za wodą podczas nawadniania pól oraz relacja ze chrzcin córki Chrisa i Anny, żony, kiedy to na wspólne świętowanie zebrali się ich andaluzyjscy przyjaciele i znajomi. Zapamiętam też próby przyrządzenia angielskiej herbaty w puszkach po rybie w oleju. Apelowałabym jednak do przyszłych autorów, aby nie pisać, na litość boską, wymyślonych post factum dialogów; to się nie udaje prawie nigdy i nikomu. Byłabym także wdzięczna, gdyby nie podawać charakterystyk, które nic nie wnoszą i są nieprawdziwe, bo przeczą same sobie - ta sama osoba na górze strony snuje egzaltowane wynurzenia, a na dole podkreśla własną twardość i nieczułość.
Co by na to rzekła Wikipedia?

Tytuł "Jeżdżąc po cytrynach. Optymista w Andaluzji" odszyfrowuje się następująco: pierwszy człon to aluzja do drzew cytrynowych upuszczających obfitość swych owoców na drogi, którymi czasem trzeba przejechać. Drugi człon natomiast jest chyba tylko po to, żeby był i ładnie wyglądał (bo wygląda ładnie, obiecująco i wabiąco, prawda?); sensu ni związku z treścią nie ma żadnego.

A końcowa rada dobrej cioci brzmi: domniemanego optymistę, jego cytryny, owce i kury należy omijać z dala. Niniejsze ostrzeżenie nie dotyczy rzecz jasna nikogo, kto lubi książki źle napisane i jeszcze gorzej przetłumaczone.

PS Wersję beta niniejszej notki umieściłam na
moim blogu, ale możecie ją spokojnie ominąć.