Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wojciech Tochman. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wojciech Tochman. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 2 września 2012

Dzisiaj narysujemy śmierć - Wojciech Tochman, czyli dlaczego o tym czytać?

Tyle już napisano już o tej książce - również w tym wyzwaniu. Ale mimo tego, że na pewno jest to lektura, która nie daje o sobie zapomnieć, wyjątkowa, to można mieć do niej również pewne uwagi. I właśnie nimi chciałbym się z Wami podzielić.

Książka wstrząsająca i nie pozwalająca by zapomnieć. Oglądając informacje z całego świata często obojętniejemy. Dziesiątki, setki, czy tysiące ofiar. Co za różnica? Dziś jesteśmy wstrząśnięci, ale jutro inna tragedia przyćmi to co nas poruszyło. Zapomnimy, bo tak działa nasz mózg. Pozbyć się nadmiaru. Jednak Tochman nie daje zapomnieć. 
...
Autor rzeczywiście stara się być jedynie tym, który zapisuje, często nawet nie zadaje pytań. Słucha. Ale jest rozdział, który prawdę mówiąc trochę mnie zadziwił, tak był odmienny w tonie od całej reszty. To fragment gdy Tochman przygląda się reakcji Kościoła na to co się działo. Być może to moje subiektywne wrażenie, ale nagle ulewa w nim się tyle złości, że posuwa się nie tylko do oskarżeń i dziwnych sugestii, ale nawet do bluźnierczo brzmiących linijek gdy najświętszy sakrament w tabernakulum przyrównuje do obecności diabła. Poetycka metafora? Może - chciał w ten sposób zaakcentować swój sprzeciw wobec tego, że ci którzy mordowali przystępują do komunii gorsząc swoje ofiary? Może chciał nas sprowokować aby zadać pytanie czy zwalenie winy na szatana, który prowadził ich umysły i serca, może być przyjęte jako usprawiedliwienie. Ale i tak dziwnie się to mi czytało. Nie oskarża w swej książce tak mocno nikogo - ani morderców, ani polityków, ani międzynarodowych sił rozjemczych, które nie kiwnęły palcem. Oskarża tylko duchowieństwo - o obojętność, ucieczkę, brak reakcji, ale też o podburzanie tłumów do mordowania. Na drugiej szali przytacza tylko jeden przykład ratowania i poświęcenia życia przez duchownych.
Dziwne. Rozumiem, że dziennikarze GW wyrastają w atmosferze "dokopania" za wszelką cenę Kościołowi, ale niech się bawią w to w swojej gazecie. Czemu również w książce Tochman nie może się uwolnić od swoich uprzedzeń i przestaje być obiektywny woląc uwierzyć cynicznemu wojskowemu, który zgadza się na rozmowę (przyznaje się m.in. do tego, że robili sobie zdjęcia przy zakopywaniu trupów, aby nikt ich później nie oskarżał o bezczynność), niż duchownemu, który nie chce o tym rozmawiać (gdyby to on robił sobie takie zdjęcia pewnie to też byłby dowód przeciw niemu, ale wojskowemu przecież można wybaczyć). Tchórzostwo? Do cholery! A kto wtedy miał odwagę być bohaterem? Tochman ma współczucie dla czarnoskórej ofiary gwałtu i nie pyta ją o nic, ale oczekuje, że zgwałcone siostry zakonne będą mu chętnie opowiadały o tym co przeżyły?
Warto przeczytać - nawet jeżeli kogoś podobnie jak i mnie zdziwi albo oburzy ton w jakim napisany jest ten jeden rozdział. Warto sobie stawiać różne pytania. Nawet jeżeli odpowiedzi nie zawsze udzielimy identycznych. Ta książka (znowu oprócz tego jednego rozdziału) to nie jest oskarżenie. Raczej świadectwa zebrane z różnych źródeł - cierpienie, ból, gorycz, chęć zapomnienia, albo brak umiejętności normalnego życia. I na tym warto się skupić - wtedy nie bije tak w oczy subiektywna ocena niektórych wydarzeń i punkt widzenia autora.
Ja mogę powiedzieć tylko szkoda. Bo ten ton jednego rozdziału okazuje się, dla wielu osób najbardziej wart zapamiętania. Niechęć do Kościoła narasta, a do tego co napisał autor potem dokłada się wyolbrzymiając kolejne okropieństwa. Chcecie przykładu? Tochman pisze o Pallotynach, którzy nie potrafili nic zrobić, uciekli i zabarykadowali się w swoim domu gdy przed ich kościołem mordowano ludzi, ale można znaleźć np. takie recenzje opisujące ten sam fragment książki:   
"Tochman dotarł nawet do polskich misjonarzy, którzy nawracali prymitywnych Rwandyńczyków z drogi zła na drogę wiary w Jezusa. Sami przychylili się do mordów, nie pomogli ofiarom w ucieczce czy w schronieniu. Nikt z dostojników kościelnych nie chce rozmawiać z pisarzem, fakty zostały ukryte i wymazane. Mury kościelne skrywają prawdę ociekającą ludzką krwią. W imię czego?".
I to jest też ważne pytanie. Po co i w imię czego przymykać oczy na bezradność i obojętność mediów, polityków, wojska (również międzynarodowego), a oskarżać tylko Kościół? Tragedia w Rwandzie domaga się pytań, ale warto by nie były one wybiórcze.

Pełna recenzja tutaj.

środa, 14 marca 2012

Wojciech Tochman, Jakbyś kamień jadła

Wojciech Tochman (ur. 1969), polski reporter, jest autorem takich książek jak Dzisiaj narysujemy śmierć czy Schodów się nie pali. Debiutował jeszcze w liceum, a trzy lata później Hanna Krall przyjęła go do pracy w "Gazecie Wyborczej", z którą był związany przez 14 lat. Od lutego 2010 roku razem z Pawłem Goźlińskim i Mariuszem Szczygłem prowadzi w radiu audycję "Wrzenie świata" poświęconą literaturze faktu. Jego teksty przetłumaczono między innymi na angielski, francuski, włoski, niderlandzki, fiński, ukraiński i bośniacki. Książka Jakbyś kamień jadła znalazła się w finale Nagrody Literackiej Nike w 2003 roku.

Tym razem Tochman udaje się do Bośni, gdzie parę lat wcześniej zakończyła się wojna (1992–1995). Dr Ewa Klonowski całe dnie spędza na kompletowaniu tego, co pozostało po tysiącach mieszkańców: rozrzuconych kości, strzępów ubrań, jeśli ma dużo szczęścia – rzeczy osobistych. Wszystko po to, by zwrócić matkom, żonom, dzieciom tych, których stracili, zwykle nawet nie wiadomo jak. By dać im szansę na przeżycie żałoby po ludzku; dać grób, który można odwiedzać; dać historię. Kiedy miałam osiem lat, umarła moja babcia; pamiętam, jak prababcia powiedziała wtedy, że "Rodzice nie powinni chować swoich dzieci". Tymczasem Tochman pisze: Sąsiadka z parteru urodziła dwóch synów i dwóch chciałaby pochować. O tym tylko marzy. Czy można powiedzieć o tej rzeczywistości coś więcej? Więcej o świecie, w którym Inne matki miały więcej szczęścia: zginęły razem z dziećmi?
 

czwartek, 8 grudnia 2011

Gdzieś blisko nas

Tym razem, dzięki wytrwałości Joanny, przeczytałam „Schodów się nie pali” – debiutancką książkę Wojciecha Tochmana. 11 reportaży, które najpierw zostały opublikowane w Wysokich Obcasach, później zostały zebrane w książkę, by jako całość znaleźć się w finale Nagrody Literackiej NIKE 2001.

Przyznaję, że dla mnie Tochman, którego wcześniej nie znałam, jest literackim odkryciem roku. Jego reportaże są poruszające, pokazują rzeczywistość z zupełnie nowej strony, są wrażliwe na człowieka, wnikliwe i dociekliwe.  
 
Więcej moich wrażeń po lekturze "Schodów się nie pali" na moim blogu. Zapraszam.

środa, 28 września 2011

Wojciech Tochman, Bóg zapłać

 
"Nie chcę kogokolwiek swoim pisaniem wzruszać. Staram się pisać tak, by poruszać, wstrząsać. Z takiego poruszenia coś może dobrego wyniknąć, ze wzruszenia najwyżej mokra chusteczka"*

Tak o swoim pisarstwie powiedział w jednym z wywiadów znany i ceniony polski  reporter - Wojciech Tochman.
Czy rzeczywiście jego reportaże mogą poruszyć czytelnika, wstrząsnąć nim na tyle, by zechciał się choć przez chwilę zatrzymać, zastanowić nad przeczytanym właśnie tekstem? Na to pytanie mogłam udzielić sobie odpowiedzi czytając ostatnio wydaną  przez Wydawnictwo Czarne książkę Wojciecha Tochmana Bóg zapłać
Jest to zbiór 14 reportaży, z których większość była już publikowana we wcześniejszych jego książkach  - Schodów się nie pali  oraz Wściekły pies
 
Te 14 reportaży to 14 perełek polskiej prozy publicystycznej. To 14 perfekcyjnie  wycyzelowanych opowieści o pogmatwanych ludzkich losach. Każda z nich mogłaby być scenariuszem pełnometrażowego filmu, który wzbudzałby całą gamę emocji i po obejrzeniu którego większość widzów  mogłaby zakrzyknąć "To było dobre, ale w prawdziwym życiu takie historie się nie zdarzają." A jednak Tochman swoich historii nie tworzy, nie wymyśla,  lecz opisuje prawdziwe losy prawdziwych  bohaterów. Są nimi zarówno ludzie dobrze znani polskiemu czytelnikowi (Wanda Rutkowska, Tomasz Beksiński), jak i ci, o których do tej pory  nie słyszeliśmy, a często nie podane jest nawet ich nazwisko, są dla nas anonimowymi  postaciami (jak choćby bohaterowie pierwszego reportażu Bóg zapłać, których znamy jedynie jako On i Ona).
Na dalszą część recenzji zapraszam tutaj.

sobota, 17 września 2011

"Bóg zapłać” Wojciech Tochman




"Bóg zapłać” to 14 opowiadań, reportaży czy nawet przypowieści. Wielu z nas zadawało sobie często takie pytania: Dlaczego Bóg pozwala na takie cierpienie? Dlaczego Bóg ich nie ocalił? Dlaczego tak chciał? Takie pytania pojawiają, wtedy kiedy dzieje się jakaś tragedia, gdy ktoś umiera. A gdzie jest w ogóle powiedziane, że Bóg ma sprawiedliwie ocalać? cuda sprawiedliwie rozdawać? czy cuda się nam należą? czy Bóg ma się nam tłumaczyć, że tak chciał?   


Bohaterowie opowiadań to zwykli ludzie, praktycznie anonimowi. 10-letnia Ania, która nigdy nie wróciła ze szkolnej dyskoteki ("Zażalenie”); ksiądz homoseksualista zakażony wirusem HIV ("Wściekły pies”); Aliny P. molestowana w dzieciństwie przez księdza proboszcza ("Atmosfera miłości”), chłopak z zespołem tourette'a ("Więzień”); Jan, który nie ma przeszłości ani tożsamości ("Człowiek, który powstał z torów”); bracia-bliźniacy, którzy odnajdują się po latach ("Nieobecność”); rodzice i nauczyciele dzieci, którzy zginęli w wypadku jadąc na pielgrzymkę do Częstochowy ("Mojżeszowy krzak"); siedmioro dzieci, które opieka społeczna próbowała zabrać z rodzinnego domu, bo rodzice nie potrafili właściwie się nimi zaopiekować ("Bracia i siostry").

Wszystkie te historie zdarzyły się naprawdę, choć trudno w to uwierzyć. Chociaż, kto wie czy jakaś historia nie wydarzyła się u kogoś tuż za ścianą. Ludzie czasami bywają ślepi, albo udają, ze nie widzą. Opowiadania te są bardzo bolesne, trudne do zaakceptowania, czy zrozumienia, dla mnie osobiście przerażające i szokujące. 

Codzienne zmagania się z losem, strata najbliższych, jak z tym żyć, jak sobie radzić? "Twoje żyje" - tak mówili rodzicie, którzy stracili swoje dzieci wypadku, mówili tak to tych, których dzieci przeżyły. I komu ciężej było to wszystko znosić?  

Tochman nie daje tu odpowiedzi, nikogo nie oskarża, nie moralizuje, nie udziela żadnych rad, nikogo nie ocenia. Narracja jest tu przerażająco i chłodno obiektywna. Tak chłodna, że przeszywa do szpiku kości. Sam jednak fakt, że te historie zostały opisanie, świadczą o głębokim współczuciu autora, o chęci zwrócenia uwagi, że takie historie się dzieją, a my przechodzimy obojętnie, bo mnie to nie dotyczy.  

"Żyję w prawdzie. A prawda jest taka, ze nasze małżeństwo, nigdy nie zaistniało. Nie ma go. Tak naucza Kościół. Dziecko nie jest żadnym dowodem potwierdzającym małżeństwo. Ślub? Co co za przysięga w kłamstwie? Jak ja się dałem nabrać? Przysięgała, że jej życie należy do mnie, a nie należało nawet minutę. Podarowałem jej swoje, nie chciała go ani na moment." 

 
recenzja też u mnie Zapraszam!

piątek, 16 września 2011

Moj pierwszy Tochman



Reportaze Wojciecha Tochmana czytalam mniej wiecej regularnie w Gazecie Wyborczej, piszac jednoczesnie prace magisterska "z reportazu". Wtedy tez znalazlam w katowickiej ksiegarni z tanimi ksiazkami zbior jego starych reportazy (czesciowo tych samych co w Gazecie) i od razu kupilam. Przeczytalam i wykorzystalam we spomnianej magisterce. Odlozylam na polke i zapomnialam.

Pakujac ksiazki przed wyjazdem do Niemiec, spakowalam i ja :) Wyzwanie czytelnicze "Reporterskim okiem" i ostatnio przeczytani "Reporterzy bez fikcji" sklonily mnie do powtornej lektury...

11 reportazy-opowiesci o ludziach, ktorzy cierpia. Wszyscy cos lub kogos stracili, przezyli lub wciaz przezywaja tragedie. A Tochman jak nikt inny potrafi pisac o cierpieniu...


Dalszy ciag na moim blogu. Zapraszam!

wtorek, 6 września 2011

"Jakbyś kamień jadła" - Wojciech Tochman

Ile treści można zmieścić na 107 stronach? O ilu morderstwach i zabójstwach napisać? Jak wielkie dramaty tam opowiedzieć? „Jakbyś kamień jadła” Wojciecha Tochmana to reportaż z Bośni i Hercegowiny, napisany już po wojnie, kiedy odkrywano kolejne masowe groby, w których serbscy sąsiedzi zakopywali swoich znajomych muzułmanów. To książka napisana w czasie, kiedy zaginionych było jeszcze dziesięć tysięcy osób, a obie strony konfliktu były w stanie szoku. To też czas, kiedy opowieści o okrucieństwie walczących jeszcze nie docierała do świadomości wszystkich uczestników wydarzeń.


czwartek, 14 kwietnia 2011

Moja wojna, czyli jestem świadkiem tworzącej się niechlubnej historii - Jakbyś kamień jadła, Wojciech Tochman

Od dziecka wojny były dla mnie tylko historią, czymś, co mnie nie dotyczy. Uczono mnie o nich w szkole, jak o czymś co było. Zła przeszłość. Pewnie większość dzieci właśnie taki ma obraz wojny. To zjawisko, które kojarzy się z karabinami, czołgami, obozami i przeszłością. Czymś, co było i nie wróci. Chora sytuacja, którą zakończyło pojednanie/poddanie/układ itp. I teraz jest już dobrze. Można odetchnąć, bo żyjemy w pokoju. W miarę pewnej sytuacji. Nie należy jednak zapominać, że wojny dzieją się wszędzie. Właśnie, dzieją się – były, są i będą. I jeśli sobie to uświadomić - przyjąć do wiadomości stan pokoju, indywidualne bohaterstwo wybranych krajów, i jednoczesne rozpaczanie nad śmiercią jednych, podczas gdy giną już kolejni, to uzyskamy właściwie permamnentny stan wojny. W takiej sytuacji wszyscy jesteśmy bohaterami każdego dnia, zmagamy się z własnymi żądzami, z chęciami i prymitywnym dążeniem do wszechbogactwa. Pomagamy sobie, staramy się utrzymać pokój, zachowywać jak ludzie… a właśnie, jak zachowują się ludzie?
Codziennie jesteśmy świadkami piszącej się historii. Mniej lub bardziej świadomie uczestniczymy w niechlubnym procesie tworzenia kolejnych jej kart. To o nas będzie się mówić za kilkadziesiąt lat na lekcjach historii (ooo łudzę się, że jeszcze takie będą). A my żyliśmy i żyjemy w błogiej niewiedzy.
Książka Wojciecha Tochmana Jakbyś kamień jadła uświadamia, jak mało wiemy o tym, co dzieje się obok, tuż za rogiem. Jak mało się tym interesujemy, odsuwając myśl o krzywdzie innych mieszkańców tej samej ziemi, jednej ziemi. Niby coś się mówiło, jakieś fakty docierały, obrazy też pokazywano. Ale nie te i nie takie!! Nie było milionów ciał, opuszczonych domów, rozczłonkowanych ludzi, gwałconych kobiet, zabijanych dzieci. Tego nie było.
Współczesną bohaterką reportażu Tochmana jest doktor Ewa Klonowski, antropolog, mistrzyni w swoim fachu. Ona, jako jedna z niewielu osób na świecie potrafi po stanie wykopanych kości wydać diagnozę na temat płci, wyglądu, sposobu poruszania się, zwyczajów i chorób człowieka. Tam gdzie dokonuje się drastycznych odkryć masowych zbrodni jest Pani Ewa. Jej umiejętności jak żadne inne przydają się przy ekshumacjach zwłok. Ze szczątków rekonstruuje szkielety bądź ich fragmenty. Te znalezione szczątki przekazuje potem rodzinom, umożliwiając im w ten sposób pożegnanie z bliskimi. Często to jedyny sposób na pogrzeb i mogiłę, która zapewni spokój ich duszom.

Kopałam, wiedząc, że trafię na dzieci. Mnie jest wszystko jedno, czy wykopuję dziecko, czy starca. Kości to kości. Z tą tylko różnicą, że u dzieci jest kosteczek więcej, są mniej trwałe. No i trafiłam na takie kosteczki, jakich się spodziewałam. I na zabawkę obok - figurkę Supermana. Trzeba go było włożyć do plastikowej torebki. Nie mogłam. Trzymałam to w ręku, nade mną ojciec dziecka. Czułam, że nie dam rady. Zacznę płakać. Tłumaczyłam sobie: Ewa, ktoś tu musi pracować. Kości to kości. To jest zabawka znaleziona przy kościach. Musisz ją włożyć do plastikowej torebki i zająć się następnym ciałem.
Książka Tochmana to dokument post-war. Obraz tego, co jest po końcu. Koniec i jednocześnie początek – identyfikacja zwłok, pożegnanie i pogrzeb. Autora interesuje to, co dzieje się w kostnicach, swoisty punkt wyjścia do powrotu w przeszłość. Powrotu i niełatwej decyzji, szokujących sytuacji, często wymuszonych przez koszmar wojny. Bo kiedy czytamy o ludziach (bo to przecież ludzie) jako o numerach, symbolach i workach nie sposób przejść obojętnie, nie utrwalić tego, choćbyśmy wypierali straszny obraz z głowy.

B – oznacza, że do ubrania dopasowano komplet kości, czaszkę, zęby. Jest całe ciało (body)
BP – nie ma kompletu, jest trochę kości. Część ciała (body parts)
A – tylko ubranie, ewentualnie jakieś przedmioty (artifacts). Żadnych kości.
Albo kiedy rodzice przyprowadzają małe dziecko do hali, w której wyłożone są strzępki ubrań oznaczone numerami kości, by patrzyło na koszmar ekshumacji, aby było świadkiem i nigdy nie zapomniało - przecież to musi szokować.
Jakbyś kamień jadła to zbiór pozornie niezwiązanych ze sobą rozdziałów, które często stanowią opis prywatnych wydarzeń. Beznamiętnych powrotów do domów, często zamieszkałych już przez inne rodziny, godzin oczekiwania na wiadomości z masowych grobów, czy to już można będzie wyprawić pogrzeb zamordowanym członkom rodziny, czy jeszcze trzeba będzie czekać, szukać. Wspomnień matki o tym, jak jej córkę gwałcił i bił narzeczony, o poszukiwaniach rodzeństwa i ostatnich obrazach, których się nie utrwaliło, bo nikt nie myślał, że to koniec. To niby typowo wojenne sceny, a jednak to nie sceny z pola walki. To coś o czym rzadko się mówi i pisze. Wspomnienia, których woli się nie słuchać, bo nie są sensacją, a żalem i nieopisaną tragedią. Tochman nie ocenia, nie kończy i nie podsumowuje. Daje możliwość takiej oceny czytelnikowi, możliwość wyboru drogi i osobistego przeżywania powrotu w miejsce mordów (każda zbrodnia ma swoje imię i nazwisko). Tam nie ma już nic, tylko kości leżą przy drodze, a gdzie nie spojrzeć grób, który nigdy nie miał zostać odkryty. Pustka i niechęć. Brak wiary u tych, którzy pozostali. Żal i nienawiść, które ciężko wytłumaczyć. Ta wojna jest nie do pojęcia pewnie jak każda inna wojna, tylko, że ta do niczego nie doprowadziła. Bez względu na to, jak wygląda dziś podział Jugosławii, wojnę tę przegrali wszyscy.
Reportaż Tochmana nie zmieni niczego, nie pokaże też powodów (bo czy ktokolwiek jeszcze je zna, pamięta – wiecie jakie powody podawali chorwaccy wieśniacy? Przegrany mecz! ) nie ukróci bólu tych, którzy pozostali, bo nikt nie jest w stanie tego uczynić.
Mimo wszystko książka Jakbyś kamień jadła ma szczęśliwe zakończenie – dzięki doktor Ewie Klonowski i Wojciechowi Tochmanowi wiemy, że ci którzy pozostali mogą czuć choć małą ulgę kiedy mogą pożegnać swoich bliskich. Ekshumacja i odnalezienie wszystkich kości jest dobrym zakończeniem złej historii.
Będzie pogrzeb, modlitwa, grób. Dwa groby.

Ten reportaż uświadamia marność istnienia, skrzywione człowieczeństo, które nigdy nie będzie doskonałe. Jakbyś kamień ... jest opowieścią o cierpieniu, które może dotyczyć wszystkich nie tylko, Serbów i Muzułmanów. Wszyscy ludzie, bez wyjątków traktują siebie jak coś odmiennego, jakby nie byli jednością, a jednym organizmem nie był świat. I Tochman w swojej książce stara się nam to uświadomić, przestrzec. Przypominając o koszmarze wojny, ukazując obraz post war szokuje i wzrusza. Denerwuje, bo uświadamia, że wszystko to, działo się tak niedaleko, tak niedawno i w naszym świecie. Jeśli uświadomimy sobie, że ten koszmar zaczął się pięknym, upalnym latem 92 roku, to może przypomnimy sobie, że akurat właśnie wtedy cieszyliśmy się wszystkim tym, co przynosi ciepła pora. Być może wtedy, gdy mieszkańcy jednego narodu zabijali się nawzajem my akurat kąpaliśmy się w chłodnym Bałtyku, albo wpatrywaliśmy się w rozgwieżdżone niebo i pragnęliśmy spełniać swoje nierealne marzenia? To właśnie jest tak szokujące w tej książce – ten brak świadomości, to przekonanie, że skoro coś się zakończyło, to już nie istnieje. Jak łatwo odrzucić niechcianą myśl tym, których ona nie dotyczy.


Piętnaście lat później jedziemy z mężem na wycieczkę po południu Europy, nie może się obejść bez Chorwacji, Słowacji i Słowenii. Wjeżdżamy na tereny, w których toczyła się wojna. Jest piętnaście lat po niej, a wokół tylko opuszczone domy, w wybitych oknach gdzieniegdzie wiszą jeszcze firanki, dziś podarte, zapomniane. Uschnięte kikuty kwiatów i krzewów, przewrócony słup telegraficzny, którego nikt nawet nie stara się podnieść. Widoczne jeszcze, choć ginące już pod warstwą przeszłości napisy informujące o tym, że w tym budynku był sklep, a w tamtym szkoła. I te okropne wszechobecne ślady po kulach, które sprawiają, że zapominamy o celu wycieczki, a nasze myśli jakby zwalniają, cisnąc do oczu łzy. Jeśli ktoś się tam zatrzyma może usłyszy w szumie wiatru płacz i lament matek nad ciałami swych dzieci. I krzyki zagrzewające do walki. To była krótka chwila, niewielka opuszczona wioska, ale pozostawiła trwały obraz, który chyba nigdy nie zniknie z mojej głowy.

narysujmy miłość, czyli ludobójca drzemie w każdym z nas - Wojciech Tochman i Dzisiaj narysujemy śmierć

moje notesy są spuchnięte jak trupy w wodzie, (…) moje notesy cuchną, wszystko, co w nich mam, podchodzi mi teraz do gardła. A jeszcze niedawno chciałem usłyszeć o wszystkich zabitych. Każdą śmierć zanotować, każdy gwałt, każde zakażenie, każdą obciętą stopę, każde utopione w gównie dziecko
Zamykam ostatnią stronę, długo myślę, jeszcze do mnie nie dociera. Odkładam książkę i czuję się tak, jakby zabrakło mi słów, jakby coś mnie powstrzymywało od komentarzy. Przeżywam. Płaczę.
Pierwszy raz czuję się bezsilna jeśli chodzi o pisanie. W głowie mam zupełną pustkę i jednoczesny natłok myśli, które chciałabym przekazać. Powiedzieć okropne – to za mało. Wzruszyć się – naturalnie, ale cóż to da? Doprawdy, nie mam pomysłu na to, w jaki sposób opisać książkę.
Wszystko już było. Już wszyscy wiemy, że Dzisiaj narysujemy śmierć to reportaż Wojciecha Tochmana z ludobójstwa w Rwandzie, a właściwie czasów po nim. Obraz po – w kraju tysiąca wzgórz i miliona uśmiechów, w głowach i domach ludzi. Tych, którzy ocaleli i tych, którzy mordowali. Nie ma tylko jednych – nie ma tych, którzy zginęli. Nie ma nazwisk ofiar, bo oprawcy palili dowody osobiste i spisy ludności. Bo niewielu pozostało świadków, kiedy ścięto całe rodziny. Nie ma grobów imiennych, są za to zbiorowe mogiły, do których wrzucano zwłoki zamordowanych Tutsi. Są zmumifikowane, pokryte wapnem ciała, które mają zaświadczyć o okrutnej zbrodni. Zbrodni, jak dokonała się w tym maleńkim, wielkości zaledwie naszego województwa państwie - Rwandzie. Kraju tysiąca wzgórz, które, pochłaniając kości zabitych stały się świadkami śmierci miliona osób.

Teraz nie będzie nawet liczb? Liczba ofiar wypisana na pomniku kłuje sprawców w oczy? Nie ma w Rwandzie rodziny, w której nie byłoby sprawcy ludobójstwa. Albo ofiary. Rodzin sprawców, rzecz jasna, jest znacznie więcej. Krewni morderców modlą się na kolanach. I mordercy klęczą. Większość to katolicy. Najwyraźniej liczba tych, których się zabiło – widziana co niedzielę w drodze do domu Boga – przeszkadza w narodowym pojednaniu. Więc liczbę zamalowano.

Katalizatorem ludobójstwa w Rwandzie był atak na prezydencki samolot nad lotniskiem w Kigali 6 kwietnia 1994 roku. Hutu Przekonani o tym, że za atakiem stoją przedstawiciele Tutsi ruszają do zemsty, do zmiecenia ich z ziemi. Uzbrojeni w maczety, noże i prymitywną broń mordują każdego, kto stanie na ich drodze. Docierają do każdego domu, w którym mieszkają Tutsi. Ich celem jest zatracie śladu i pamięci po tym plemieniu. Ale nie tylko o tym jest Dzisiaj narysujemy śmierć. To też obraz tego, co pozostało w umysłach ocalałych, w głowach mordujących i tych, którzy narodzili się 17 lat temu, często będąc owocem gwałtu. Dziś półHutu urodzeni przez kobietę Tutsi i żyjący w swojej rodzinie (jeśli ta ocalała) jako potomek mordercy. Dzisiaj narysujemy śmierć to relacja ze swoistego miejsca na ziemi. Miejsca, w którym obok siebie żyją ofiara i kat. Codziennie widując się przed domem witają sąsiedzkim pozdrowieniem. A urazy? Chowają głęboko – jedni i drudzy. Bo przecież nikt nie jest w stanie im pomóc. Nie można cofnąć krzywd aby ocalić tych, którzy pozostali, ani też nie można zrozumieć i wybaczyć tego, co zrobili oprawcy.

Szokujące liczby? Proszę bardzo, dla zobrazowania – 10 000 zabitych dziennie, co daje około 417 osób na godzinę, których czaszki rozłupano maczetą, ewentualnie z „lenistwa” bądź pijaństwa zastrzelono i tak przez 100 dni co daje 1 000 000 osób (MILION ZABITYCH OSÓB). Połowę, czyli 500 000 zabitych Hutu osiągnęli już po niecałym miesiącu mordów. Pozostały jeszcze dwa miesiące do końca ludobójstwa, dwa miesiące podczas których zginęło kolejne pół miliona Rwandyjczyków. A świat milczał, ONZ biernie czekało patrząc na krwawą rzekę rozpoczynającą swój nowy bieg.
Ale nie o liczbach chciałam pisać, a o obojętnej postawie tych, którzy pomagać powinni. O wspomnianej biernej postawie ONZ i o kościele. To kościół w Rwandzie do dziś stosuje podział plemienny, którego od czasów ludobójstwa zaniechały władze i ludność.

Misjonarze w Rwandzie razem z tutejszymi księżmi pielęgnują podział wiernych na Hutu i Tutsi. Tak było sto lat temu i pięćdziesiąt, i teraz. Duchowieństwo karmi się tym podziałem: teraz uciśniony lud Hutu cierpi pod reżimem Tutsi. Kościół – rzecz jasna – musi stać po stronie słabszego.


Oczywiście przeraziło mnie okrucieństwo walk (choć trudno tu mówić o walce przy bezbronności Tutsi), bezsensownych śmierci, krwawych mordów i gwałtów, najbardziej jednak uderzyła mnie postawa księży. Duchownych, którzy mieli być wsparciem dla wierzącego narodu w chwili zwątpienia i zagrożenia. I jestem w stanie zrozumieć tchórzostwo księży w obliczu śmierci, bo to tacy sami ludzie, jak wszyscy. I nie o nie oskarżam, bo sama pewnie stchórzyłabym, uciekła nie patrząc za siebie. Jednak jeśli potrafili oni wyjść z bezpiecznego miejsca tylko po to, aby z kościoła, w którym przed swoimi oprawcami ukrywali się Tutsi wynieść Monstrancję, nie patrząc na tych, którzy za chwilę zginą w ogniu, którzy będą świadkami śmierci swoich dzieci to już przerosło moją tolerancję i zrozumienie. I fakt, że żaden ksiądz na ten temat nie chciał z Tochmanem rozmawiać, wręcz oburzał się na wspomnienie, odwracał całą historie próbując udowodnić winę tych, których już nie ma jest dla mnie niepojęty, niezrozumiały i przerażający. A co można powiedzieć o tych, którzy przyłączając się do oprawców, sami nimi się stawali mordując, gwałcąc i wydając kryjówki Tutsi? Czyżby kościół był uwikłany w ludobójstwo w Rwandzie? O tym się nie mówi, o tym też się nie pisze. Temat tabu, zakłamanie – a gdzie jest miłosierdzie i pomoc, choćby duchowa? Nie mówi się też o tym, że istnieje teoria, która mówi iż ludobójstwo było sposobem na wyeliminowanie zbyt szybko rozwijającego się (i rozmnażającego) państwa. Rwanda to kraj, którego położenie zachęcało do turystycznych wycieczek, którego naturalne bogactwo mogłoby być machiną napędzającą pieniądz (niekoniecznie Rwandyjczykom). Jednak ludzie tego kraju stanowili przeszkodę nie do przejścia. Był na to jeden sposób – umywając ręce, nie brudząc się krwią można było tego dokonać. W taki oto sposób ksiądz Stanisław Filipek wyjaśnia ludobójstwo w Rwandzie:

Rwanda jest najgęściej zaludnionym krajem świata. I coś trzeba było z tym zrobić. Światowe koncerny produkujące prezerwatywy oraz występujące w ich interesie rządy zwietrzyły w Rwandzie interes. Sprzedawać tu jak najwięcej kondomów. I pigułek, spiral. Trafiły na opór. Bo w Rwandzie silny jest Kościół katolicki i jego nauczanie. Uruchomiono więc machinę śmierci. Różnego rodzaju kampanie, żeby stosować środki antykoncepcyjne. Kiedy i to się nie udało, świat wymyślił dla Rwandy ostateczne rozwiązanie. Ludobójstwo.

O tym, że tak mało wiemy na temat ludobójstwa w Rwandzie Wojciech Tochman w wywiadzie dla Bluszczu mówi ta niewiedza, tak sobie myślę, powinna nas zawstydzać. Bo tego od świata oczekiwali ludobójcy: ciszy nad grobami ofiar. I dodaje, że od pamięci o tym wydarzeniu nie zwalniają nas ani odległość w czasie i przestrzeni ani różnice kulturowe.

Nie mam wątpliwości, że z mordercami trzeba rozmawiać. (…) W trosce o własne tyłki powinniśmy się dowiedzieć, co nimi kierowało.

W Dzisiaj narysujemy śmierć zwraca się również ku katom, odbywającym kary więzienia za popełnione zbrodnie. Ci którzy w tak okrutny sposób mordowali, z zimną krwią nie zastanawiając się nad tym, co czynią dziś twierdzą, że albo kierował nimi szatan, albo, że to Tutsi zaatakowało Hutu, czy też nastąpiła pomyłka, bo nie było gwałtu, skoro ofiara zbytnio nie protestowała. Wiele jeszcze innych bredni pada z ust ludobójców, bo wierzyli oni, że czynią dobrze. Czytając ten reportaż można sobie uświadomić, że im – katom - także jest ciężko, że ktoś ich kiedyś tak pokierował. Wtedy wierzyli, że to co robią jest dobre, że działają w imię wyższych celów (podobnie jak księża). Jakieś uczucia tlą się w ich umysłach, być może niektórzy z nich żałują, a te głupie wyjaśnienia są próbą oczyszczenia się z win, drogą do w miarę normalnego życia.
Jednym i drugim jest pewnie ciężko dzisiaj uwierzyć w Boga. Ocalałym ciężko uwierzyć w drugiego człowieka, zaufać władzom i innym narodom. Tym bardziej, że na każdym kroku widać ślady tego, co wydarzyło się deszczowego dnia kwietnia. Każde wzgórze usiane trupami, dziś skrywa pod skorupą ich kości - bo nie miała sensu identyfikacja zwłok, kiedy nie było nikogo do ich rozpoznania (w dołach wykopanych przez Hutu leżały całe rodziny). Bo każdy ocalały budynek jest żywym grobem, a ściany wszystkich kościołów słyszały krzyki zabijanych. Jak żyć w takim kraju? Jak podołać codzienności w tym wielkim cmentarzysku, w którym ziemia jeszcze wilgotna od krwi?
I nachodzi mnie taka myśl – czym jest człowiek, skoro potrafi w tak beztroski sposób zabijać ludzi. Za kogo się uważa decydując o czyimś życiu. I jeszcze jedno nasuwa się pytanie – kiedy ta nienawiść wyruszy w świat? Bo, jak mówi sam Tochman w wywiadzie:

Ludobójca (…) drzemie w niemal każdym człowieku. Bez względu na to, czy mieszka w Rwandzie, czy w Polsce (…). Wystarczą odpowiednie okoliczności polityczne, rozciągnięte w odpowiednio długim czasie i wielu z nas będzie gotowych do zabijania sąsiadów. Bo ludobójstwo nigdy nie dzieje się spontanicznie, z dnia na dzień. To długotrwały proces uruchamiany wtedy, gdy władzę zdobywa szaleniec. Zaczyna się od mowy nienawiści, a kończy masowym zabijaniem i wymazywaniem.



cytaty pochodzą z książki oraz z wywiadu "Zostawiłem Boga w spokoju" (Bluszcz 29/luty 2011)
Książka kończy się dziwną sceną, kiedy to Leonard, przewodnik Tochmana po Rwandzie tamtych czasów przyjeżdżając do Europy widzi mieszkańców kontynentu bawiących się przy pomniku ofiar Holocaustu. Taki kontrast cywilizacji z sumieniem. Dla kogoś, za kogo życie zdecydowało iż jego droga będzie prowadzić po cmentarzysku, czy tego chce czy nie, to szokujące zachowanie – przednia zabawa na mogiłach. A dla nas, dla ludzi cywilizowanych, jak dumnie się zwiemy – czym jest? Czym jest szacunek, cisza i śmierć? Ta książka jest dla nas i o nas. Mówi o naszych sumieniach jakkolwiek byśmy chcieli uniknąć denerwującego tematu. Mówi o stanie naszej pamięci i świadomości. A jaki on jest? Na to pytanie niech każdy odpowie sobie sam, w zgodzie z własnym sumieniem.

wtorek, 15 marca 2011

Dzisiaj narysujemy śmierć

Wojciech Tochman
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010
152 strony

Rwanda to niewielkie, ale najgęściej zaludnione państwo afrykańskie na wschodnim brzegu jeziora Kivu, od stuleci zamieszkane wspólnie przez Hutu, Tutsi i Twa. Jednak, jak pisze Tochman,
„Myli się ten, kto sądzi, że to trzy plemiona. Tak może było wieki temu, na początku, a nawet przed początkiem, kiedy Rwanda jeszcze nie istniała. Ale od stuleci jest to jedna wspólnota, jeden naród Banyarwanda. Wszyscy mówią tym samym językiem, w to samo wierzą, tak samo jedzą, tak samo budują obejścia i tak samo mieszkają. Na tej samej ziemi”1.
Przed przybyciem kolonizatorów nie było między nimi waśni, razem żyli, razem walczyli przeciw wspólnym wrogom. To kolonizatorzy zobaczyli w tym narodzie trzy różne plemiona, a później, w czasach postkolonialnych władze Rwandy utrzymywały ten podział. Od 1959 roku, odkąd w kraju rządy przejęli Hutu, zaczęły się prześladowania Tutsich, które osiągnęły swoje apogeum w 1994 roku – przerodziły się w trwające kilka miesięcy ludobójstwo, zbiorową i kierowaną odgórnie eksterminację. 

Szóstego kwietnia 1994 roku zestrzelony został samolot z prezydentem Rwandy na pokładzie. I choć do dziś nie wiadomo, kto stał za tym zamachem, Hutu uznali, że ich prezydenta zamordowali Tutsi. Był to 
„Sygnał do rozpoczęcia tego, co niewyobrażalne. Nikt nie mógł sobie wyobrazić, co stanie się tu w ciągu najbliższych stu dni. Ani przyszłe ofiary, ani chyba sprawcy. Choć ci ostatni od wielu miesięcy czynili staranne przygotowania: tych, którzy byli Tutsi, radio nazywało karaluchami. Bo ci, którzy byli Hutu, mieli w swych sąsiadach zobaczyć jedynie pełzające robactwo. Ono zagraża, ale można je zabić. Jednym prostym ruchem. Dlatego za państwowe pieniądze sprowadzono z Chin kontenery pełne tanich błyszczących maczet. Sporządzano listy Tutsich. Ale i listy Hutu, tak zwanych umiarkowanych, po których spodziewano się sprzeciwu wobec tego, co było planowane. Tysiące Hutu, potem setki tysięcy, zjednoczyły się wokół jednego celu; zetrzeć Tutsi z powierzchni ziemi.”2
Gehenna Tutsich trwała długie miesiące, do czasu, aż z terenów Ugandy i Tanzanii przyszły z odsieczą partyzanckie oddziały Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego (RPF). 

Świat wiedział o tych wydarzeniach, mówił o nich, zajmowały czołówki gazet i wiadomości telewizyjnych. Szybko jednak informacje z Rwandy zostały wyparte przez konflikty z innych rejonów i dziennikarze przestali się nimi zajmować. Ale nie wszyscy. Wojciech Tochman nie zapomniał. To nie pierwszy raz, gdy pojechał w miejsca, o których kiedyś było głośno, żeby sprawdzić, co dzieje się tam po latach, co się zmieniło, jak żyją uczestnicy dramatycznych niegdyś zdarzeń. Do Rwandy trafił piętnaście lat po tych strasznych zajściach, rozmawiał z ofiarami i katami, z sędziami sądów ludowych gacaca. Odwiedzał miejsca kaźni i bezimienne zbiorowe groby. Zbierał materiały przez dwa lata. I powstała z nich książka Dzisiaj narysujemy śmierć, abyśmy i my się dowiedzieli. 


1s. 19.
2s. 17-18.

poniedziałek, 7 marca 2011

Wypełnić lukę po Kapuścińskim. Wojciech Tochman „Bóg zapłać”



Czytając reportaże, zawsze poszukuję jednego: stylu i języka Kapuścińskiego. Jest to moje subiektywne, egoistyczne i co chyba najważniejsze w pełni świadome podejście do autorów z kręgu literatury faktu. Oczekuję, od przedstawicieli tego gatunku: jasnych, precyzyjnych, „dynamicznych” zdań, niebagatelnego, pięknego języka, obiektywizmu (o ironio!), a co najważniejsze, niemego współuczestnictwa w danym wydarzeniu, współodczuwania. Myślałam, że trudno będzie sprostać wyżej wymienionym wymaganiom, lecz oto na horyzoncie moich literackich poszukiwań pojawił się Wojciech Tochman. Czapki z głów proszę Państwa!

Pozostał część recenzji  >>TUTAJ

niedziela, 30 stycznia 2011

"Dzisiej narysujemy śmierć" - Wojciech Tochman

   Tochman przywalił mnie tą książką jakby ważyła tonę, a ma zaledwie 150 stron... O ludobójstwie w Rwandzie trochę się już naczytałam, film obejrzałam, ale reportaż polskiego twórcy spowodował, iż jestem w wielkim szoku; mam w głowie nowe połączenia, ale nie są to synapsy neuronów, a jelita ofiar. Litery układające się w słowa niejednokrotnie raniły oczy niczym ostrze maczety, a emocje zawarte między nimi potrząsały mną z niewiarygodną siłą, namacalnie niemal łapiąc za ramiona.




















   Obawiałam się, że reportaż ten będzie czytaniem już czytanego, przybranego jedynie w nową oprawę. Ale nie, nic podobnego. Tochman naprawę po coś do tej Rwandy jeździł, stawiał odkrywcze pytania, naświetlał problem z niedotykanej dotąd strony. Drążył nie dając się zbyć. Starał się zachować reporterski obiektywizm, ale nie wahał się wyciągnąć palec i stwierdzić: "To ty jesteś winny". Zamiast silić się jedynie na odkrywanie warstw ziemi z ofiar 1994 roku w poszukiwaniu nie wiadomo właściwie komu do czego potrzebnej  prawdy, Tochman zdziera maskę obłudy jaką obwarował się wobec nich świat.  
Na całość recenzji zapraszam serdecznie na mojego bloga: Kartek szelest.

niedziela, 9 stycznia 2011

Wojciech Tochman "Wściekły pies"

Zbiór reportaży Wojciecha Tochmana jest jak soczewka, w której skupia się całe zło otaczającej nas rzeczywistości. Autor „Wściekłego psa” wprowadza czytelnika w świat ludzkich słabości i cierpienia, które rodzą się z głupoty, bądź też z lęku przed wykluczeniem i społecznym napiętnowaniem. Pisarz, niczym tytułowy wściekły pies, czai się na każdego z nas, gryzie, wyje i szczeka, by zwrócić naszą uwagę na to, czego nie chcemy dostrzec.
Do przeczytania całej recenzji zapraszam do siebie na bloga.