Tajga. Zimno. Na
rozgrzanie herbata obficie posłodzona cukrem. I wódka. Brezentowy namiot.
Cywilizacja tu nie dociera. Jedyny jej przejaw to magnetofon zasilany bateriami.
Cisza. Słychać
tylko pochrapywanie ogromnego wilczura Sułtana. Czasami w oddali można usłyszeć
dzwonek uwiązany na szyi renifera. Ten dźwięk w języku ewenkijskim nazywany
jest gugarą.
Południowa Syberia
to cel jaki wyznaczył sobie Andrzej Dybczak. Miejsce wyludnione, szare,
przygnębiające, zdecydowanie nieturystyczne. A jednak pociągające : „ Moja młodość minęła mi na siedzeniu w lasach
otaczających miejsce gdzie się wychowałem, Krynicę Górską. Czułem potrzebę
rozszerzenia tego krajobrazu, znalezienia się w miejscu gdzie las ciągnie się
aż po horyzont, i gdzie nie będę musiał się wkurzać na cholernych narciarzy,
którzy znowu chcą wyciąć jakiś jego kawałek, żeby mieć z czego zjeżdżać. Jest
tylko jedno miejsce, które jak mi się wydawało może spełnić te warunki i to
była Syberia. No i jeszcze ludzie, którzy jak mi się wydawało wyrastają ze
swojego krajobrazu bardziej niż my." - zwierza się w jednym z wywiadów
autor.