
Książka wstrząsająca i
nie pozwalająca by zapomnieć. Oglądając informacje z całego świata
często obojętniejemy. Dziesiątki, setki, czy tysiące ofiar. Co za
różnica? Dziś jesteśmy wstrząśnięci, ale jutro inna tragedia przyćmi to
co nas poruszyło. Zapomnimy, bo tak działa nasz mózg. Pozbyć się
nadmiaru.
Jednak Tochman nie daje zapomnieć.
...
Autor rzeczywiście stara się być
jedynie tym, który zapisuje, często nawet nie zadaje pytań. Słucha. Ale
jest rozdział, który prawdę mówiąc trochę mnie zadziwił, tak był
odmienny w tonie od całej reszty. To fragment gdy Tochman przygląda się
reakcji Kościoła na to co się działo. Być może to moje subiektywne
wrażenie, ale nagle ulewa w nim się tyle złości, że posuwa się nie tylko
do oskarżeń i dziwnych sugestii, ale nawet do bluźnierczo brzmiących
linijek gdy najświętszy sakrament w tabernakulum przyrównuje do
obecności diabła. Poetycka metafora? Może - chciał w ten sposób
zaakcentować swój sprzeciw wobec tego, że ci którzy mordowali
przystępują do komunii gorsząc swoje ofiary? Może chciał nas
sprowokować aby zadać pytanie czy zwalenie winy na szatana, który
prowadził ich umysły i serca, może być przyjęte jako usprawiedliwienie.
Ale i tak dziwnie się to mi czytało. Nie oskarża w swej książce tak
mocno nikogo - ani morderców, ani polityków, ani międzynarodowych sił
rozjemczych, które nie kiwnęły palcem. Oskarża tylko duchowieństwo - o
obojętność, ucieczkę, brak reakcji, ale też o podburzanie tłumów do
mordowania. Na drugiej szali przytacza tylko jeden przykład ratowania i
poświęcenia życia przez duchownych.
Dziwne. Rozumiem, że dziennikarze GW wyrastają w atmosferze "dokopania" za wszelką cenę Kościołowi, ale niech się bawią w to w swojej gazecie. Czemu również w książce Tochman nie może się uwolnić od swoich uprzedzeń i przestaje być obiektywny woląc uwierzyć cynicznemu wojskowemu, który zgadza się na rozmowę (przyznaje się m.in. do tego, że robili sobie zdjęcia przy zakopywaniu trupów, aby nikt ich później nie oskarżał o bezczynność), niż duchownemu, który nie chce o tym rozmawiać (gdyby to on robił sobie takie zdjęcia pewnie to też byłby dowód przeciw niemu, ale wojskowemu przecież można wybaczyć). Tchórzostwo? Do cholery! A kto wtedy miał odwagę być bohaterem? Tochman ma współczucie dla czarnoskórej ofiary gwałtu i nie pyta ją o nic, ale oczekuje, że zgwałcone siostry zakonne będą mu chętnie opowiadały o tym co przeżyły?
Dziwne. Rozumiem, że dziennikarze GW wyrastają w atmosferze "dokopania" za wszelką cenę Kościołowi, ale niech się bawią w to w swojej gazecie. Czemu również w książce Tochman nie może się uwolnić od swoich uprzedzeń i przestaje być obiektywny woląc uwierzyć cynicznemu wojskowemu, który zgadza się na rozmowę (przyznaje się m.in. do tego, że robili sobie zdjęcia przy zakopywaniu trupów, aby nikt ich później nie oskarżał o bezczynność), niż duchownemu, który nie chce o tym rozmawiać (gdyby to on robił sobie takie zdjęcia pewnie to też byłby dowód przeciw niemu, ale wojskowemu przecież można wybaczyć). Tchórzostwo? Do cholery! A kto wtedy miał odwagę być bohaterem? Tochman ma współczucie dla czarnoskórej ofiary gwałtu i nie pyta ją o nic, ale oczekuje, że zgwałcone siostry zakonne będą mu chętnie opowiadały o tym co przeżyły?
Warto przeczytać - nawet
jeżeli kogoś podobnie jak i mnie zdziwi albo oburzy ton w jakim
napisany jest ten jeden rozdział. Warto sobie stawiać różne pytania.
Nawet jeżeli odpowiedzi nie zawsze udzielimy identycznych. Ta książka
(znowu oprócz tego jednego rozdziału) to nie jest oskarżenie. Raczej
świadectwa zebrane z różnych źródeł - cierpienie, ból, gorycz, chęć
zapomnienia, albo brak umiejętności normalnego życia. I na tym warto się
skupić - wtedy nie bije tak w oczy subiektywna ocena niektórych wydarzeń i punkt widzenia
autora.
Ja mogę powiedzieć tylko
szkoda. Bo ten ton jednego rozdziału okazuje się, dla wielu osób
najbardziej wart zapamiętania. Niechęć do Kościoła narasta, a do tego co
napisał autor potem dokłada się wyolbrzymiając kolejne okropieństwa.
Chcecie przykładu? Tochman pisze o Pallotynach, którzy nie potrafili nic
zrobić, uciekli i zabarykadowali się w swoim domu gdy przed ich
kościołem mordowano ludzi, ale można znaleźć np. takie recenzje
opisujące ten sam fragment książki:
"Tochman dotarł nawet do polskich
misjonarzy, którzy nawracali prymitywnych Rwandyńczyków z drogi zła na
drogę wiary w Jezusa. Sami przychylili się do mordów, nie pomogli
ofiarom w ucieczce czy w schronieniu. Nikt z dostojników kościelnych nie
chce rozmawiać z pisarzem, fakty zostały ukryte i wymazane. Mury
kościelne skrywają prawdę ociekającą ludzką krwią. W imię czego?".
I to jest też ważne pytanie. Po co i w
imię czego przymykać oczy na bezradność i obojętność mediów, polityków,
wojska (również międzynarodowego), a oskarżać tylko Kościół? Tragedia w
Rwandzie domaga się pytań, ale warto by nie były one wybiórcze.
Pełna recenzja tutaj.